Gdy w czasach dorożek i telefonów na korbkę nieznany wcześniej w towarzystwie pan Igrekowski po raz pierwszy przekraczał progi arystokratycznego lub mieszczańskiego salonu miał tę miłą bądź niemiłą świadomość, że najdalej w kilka minut po oficjalnym przedstawieniu go przez gospodarza obecnym na spotkaniu osobom najszacowniejsza spośród starszych wiekiem dam zapyta go niewątpliwie: „A z których to Igrekowskich pan się wywodzi?". Ton głosu damy, z gracją balansujący po niewidzialnej linie pomiędzy aprobatą a dystansem nabierał ciepła albo polarnego chłodu zależnie od treści odpowiedzi.
Zwyczaj raczej niesympatyczny i na szczęście zanikający - a zresztą i tak nie znalazłby zastosowania na naszym wernisażu, bo chociaż Pan Profesor Juliusz Joniak nigdy wcześniej nie wystawiał swoich obrazów w Galerii Krakowskiego Banku Spółdzielczego, to przecież jego artystyczne dokonania uczyniły zeń niezwykle popularną postać wśród zawodowych i amatorskich koneserów współczesnej sztuki europejskiej. Podobno któryś kompozytor, bodajże Verdi, przedstawił się kiedyś jako najwybitniejszy na świecie, a ganiony za brak skromności stwierdził, iż musiał powiedzieć prawdę zeznając w sądzie i pod przysięgą. Nie napiszę zatem, iż Juliusz Joniak jest najwybitniejszym spośród żyjących kolorystów, aby uniknąć posądzenia o lizusostwo - ale pokornie proszę, pokażcie mi lepszego! Skądinąd, spośród rozmaitych wyobrażalnych powinowactw i koligacji ma dla nas znaczenie tylko twórczy rodowód Mistrza - nie z pustej ciekawości, lecz przez wzgląd na myśl wyrażoną w aforyzmie Goethego: „Kto chce zrozumieć poetę, powinien odwiedzić jego kraj" (w oryginale jest to dwuwiersz spięty marnym wobec geniuszu Goethego gramatycznym rymem verstehen/gehenn, co jednak nie umniejsza merytorycznej celności).
Zacznijmy od daty i miejsca urodzenia: 19 listopada 1925 roku, Lwów. Scalone z trzech rozbiorów państwo zdążyło już obronić suwerenność i nieco okrzepnąć. Starszy o pokolenie profesor Czesław Rzepiński, akademicki nauczyciel, a potem życzliwy opiekun młodego asystenta Juliusza Joniaka, jako nastolatek bronił Lwowa przed nawałą ze Wschodu - Juliusz po prostu przyszedł tam na świat. Czy zatem należy go nazwać kresowiakiem z pochodzenia? No, niekoniecznie. Wprawdzie dzisiaj myślimy zwykle o Lwowie jako o kresach Rzeczypospolitej, ale to ponury cień mentalności jałtańskiej. Miłośnicy rodzimych dziejów i starych map doskonale wiedzą, a ci, do których mędrca szkiełko i oko przemawia silniej niż czucie i wiara mogą sprawdzić za pomocą cyrkla i linijki, że w wielonarodowej monarchii Jagiellonów i w okresie międzywojennym Lwów był „miastem kresowym" w podobnym sensie jak Warszawa, czyli wyłącznie historycznym. W granicach Polski znalazł się nieco wcześniej niż nasza aktualna stolica, wcześniej także odgrywać zaczął ważką rolę w polskiej kulturze.
Od urodzin Juliusza Joniaka do wybuchu wojny minęło czternaście lat. Dość, aby wrosnąć w niepowtarzalny klimat ziemi bogatej pięknymi ludźmi, obyczajami i krajobrazami - chociaż we Lwowie zdążył ukończyć jedynie trzy lata Szkoły Przemysłu Artystycznego. Ów trudny do zdefiniowania, ale przecież realny nastrój określany w łacinie jako genius loci jest wciąż wyczuwalny w jego malarstwie, także w egzotycznych pejzażach - i chwilami ulegamy złudzeniu, że Lwów leży nad Sekwaną, nad Ebro...
Kompromis trójki pogromców III Rzeszy sprawił, że Juliusz Joniak nie musiał wahać się między wyborem krakowskiej i lwowskiej szkoły malarstwa. Lwów odcięła od macierzy najeżona zasiekami kolczastych drutów „granica przyjaźni". Rywalizacja tych znakomitych ośrodków artystycznych nigdy zresztą nie zdegenerowała się do poziomu niskiej wrogości: wielu malarzy tworzyło swe dzieła w obu miastach, oba ulegały także wpływom tradycji monachijskiej, wiedeńskiej i petersburskiej. Powie ktoś: „Zgoda, ale jak owe czcigodne tradycje mają się do obrazów Juliusza Joniaka; co łączy, dajmy na to, monumentalne płótna Siemiradzkiego z Lawendą w Senaque albo z Pejzażem z Bonnieux?". Na pierwszy rzut oka zgoła nic. Wystarczy jednak chwilka zastanowienia, aby dojść do wniosku, że istnieje tu pewne podobieństwo wręcz fundamentalne: dbałość o szczegół, o pieczołowite wykończenie, o szacunek dla odbiorcy, któremu nie wypada przedstawić swoich impresji in statu nascendi. Dbałość jakże różna od aktualnej mody na niefrasobliwe rozchełstanie i nonszalancję, których urok nader szybko nudzi, a potem zaczyna irytować. Sposób przekazania własnych emocji, mozolnego dopracowanie dzieła pod względem formalnym są nie miej ważne niż same emocje - o czym wiedział już Jan z Czarnolasu pisząc Treny. „Znam się na poezji tyle, co ptak na śpiewie" - powiedział Tuwim. To kokieteria; bliższy prawdy jest inny cytat tegoż autora: „patrz, jak się rodzą ze mnie te słowa w męczarni". Co nie neguje trafności aforyzmu Owidiusza: „Sztuką jest ukrycie wysiłków sztuki". W tańcach na lodzie mimo woli podziwiamy wyłącznie lekkość, płynność ruchów i grację, wysiłku włożonym w treningi możemy się jedynie domyślać. Ta sama uwaga dotyczy obrazów Juliusza Joniaka; piękno tworzone było w pocie czoła, choć zapewne nie bez własnej przyjemności i poczucia satysfakcji. Żonglerka jaskrawymi kolorami we właściwy jedynie temu artyście sposób prowadzi do harmonii - zda się niemożliwej do osiągnięcia.
Jako się rzekło, Juliusz Joniak studiował na krakowskiej ASP Malarstwo pod kierunkiem Jerzego Fedkowicza i Czesława Rzepińskiego, grafikę u Andrzeja Jurkiewicza, Ludwika Gardowskiego i Konrada Strzednickiego. Dyplom otrzymał w roku 1950. Tu rodzi się pytanie, czego właściwie mógł się tam nauczyć w czasach brutalnej ofensywy socrealizmu. Za odpowiedź niech posłuży pozornie błaha anegdota sprzed niemal wieku. Profesor Jacek Malczewski staje w drzwiach studenckiej pracowni, ale zamiast wejść do środka i przeprowadzić korektę, pyta zadziornie: „Macie mnie w d..., prawda?". Po kilkakrotnym powtórzeniu pytania któryś ze studentów decyduje się przytaknąć mistrzowi. „To dobrze, a teraz malujcie tak, aby Polska była wielka" - stwierdza Malczewski i zamyka drzwi. Mało ważny incydent? Pozornie, tylko pozornie... Otóż, po pierwsze, możemy się dowiedzieć, iż wykładowcy Akademii (dla porządku dodam, iż oficjalna nazwa uczelni ulegała kilku zmianom) nigdy nie narzucali studentom „jedynie słusznych" opinii. Dzielili się z nimi bogactwem własnych doświadczeń, ale nie traktowali kandydatów na malarzy, rzeźbiarzy i grafików jak angielskiego trawnika, codziennie walcowanego i przystrzyganego blisko ziemi. Nie zastanawiali się, jak najlepiej realizować wytyczne władz socjalistycznego państwa, tylko jak je najskuteczniej omijać. Po drugie, nawet w najcięższych czasach przetrwała tam ciągłość tradycji - i trwa do dzisiaj. Anegdotę o Jacku Malczewskim usłyszałem od profesora Bandury, który usłyszał ją od profesora Pronaszki. „Arki Przymierza między dawnymi a nowymi laty" żadnemu wandalowi zatopić się nie udało.
Po ukończeniu studiów Juliusz Joniak rozpoczął pracę na macierzystej uczelni, a jego akademickie sukcesy uwieńczył w roku 1996 tytuł profesora zwyczajnego. Pełnił funkcje dziekana Wydziału Malarstwa i prorektora ASP - nie zaniedbując wszelako własnego rozwoju artystycznego. Kapizmu Pankiewicz nie przywiózł do Polski w puszce ani nawet w teczce; zetknięcie z francuskim postimpresjonizmem zrodziło nurt interesujący i w pełni oryginalny. Poprzez wariacje na temat Renoire'a oraz obrazów Goyi, Dalecroix i Velazqueza, poprzez analizę płócien Cezenne'a i geometryzację kształtów dotarł do efektów, które możemy dziś podziwiać. W moim mniemaniu spośród współczesnych mistrzów jest Juliusz Joniak najbliższy Janowi Szancenbachowi, z którym zresztą serdecznie się przyjaźnił i wspólnie podróżował po Europie. Podobny nie znaczy oczywiście identyczny. Niech Mistrz daruje mi zoologiczną analogię: każdy zauważy podobieństwo mustanga do zebry, ale nikt ich ze sobą nie pomyli. Oglądając obrazy Joniaka i Szancenbacha w obu przypadkach nie mamy wątpliwości, że to nie jakieś tam circle albo after, lecz sam master.
Malarstwo tego rodzaju Francuzi nazywają peinture-peinture: nie przedstawia ono ważnych wydarzeń historycznych i monumentalnych budowli, nie zagrzewa do wiekopomnych czynów, nie ucieka w symbolizm ani nie rejestruje z fotograficzną dokładnością przedstawianych obiektów. Martwe natury i pejzaże, rzadziej portrety, służą artyście do utrwalenia nastroju chwili. Smakując je wspominam fragment dzieła Leonarda: dłoń Damy z łasiczką. To nie próba płaskiego komplementu pod adresem Gościa, który uczynił nam zaszczyt przyjmując zaproszenie na wernisaż w Galerii KBS. Dłoń podtrzymująca ruchliwe zwierzątko jest miękka, aksamitna - ale pozwala odgadnąć kryjący się wewnątrz niej szkielet, który determinuje kształt. Analogicznie, w obrazach Juliusza Joniaka wyczuwa się obecność grafiki; o jej dyscyplinującej roli Federigo Zuccaro pisał tak wnikliwie, że uwagi te przytacza niezliczona ilość esejów o sztuce. Daruję sobie zatem cytat, przypominam samą regułę.
Jeszcze przed kompletną korozją „żelaznej kurtyny", a potem po jej anihilacji Juliusz Joniak sporo podróżował po Europie - czego możemy się domyślić oglądając nieobecne w polskim krajobrazie oliwki i kwitnące agawy. Choć odwiedził również kraje chłodniejsze, najczęściej inspiruje go Hiszpania i południe Francji - w czym podziela poglądy innego znakomitego gościa naszej Galerii, światowej sławy tenora Wiesława Ochmana. Wzorem swego mistrza Czesława Rzepińskiego nie maluje jednak natury, lecz z natury. Swe wrażenia utrwala na gorąco w szkicowniku, także w akwarelach, natomiast gotowe obrazy olejne powstają w podkrakowskiej pracowni.
Na koniec - sugestie mało oryginalne, lecz istotne. Odnalezienie właściwych proporcji między osobistym a uniwersalnym, kompromisu między nienaruszalnymi zasadami a prawem do indywidualnych poszukiwań decyduje o wielkości sztuki. Jak nasz Gość poradził sobie z tymi problemami? Lepiej zobaczyć niż przeczytać...
Jerzy Skrobot