Dobra sztuka jest idealną formą filozofii, pojmowanej jako poszukiwanie prawdy o świecie i swojego w nim miejsca zarazem. Jest poszukiwaniem punktu obserwacji wraz ze wszystkimi konsekwencjami, jakie podobna decyzja za sobą niesie. Mocą przedziwnego bezwładu myślowego jednak dostrzegamy jej przejawy niemal wyłącznie pośród dzieł twórców, aspirujących do roli sumienia i moralności swojego czasu. Tych zatem, którzy dostrzegają zło i piętnują z wyżyn niezawisłego sędziego lub nawet demiurga zdolnego przekształcić rzeczywistość i wpływać na nasze losy. I tylko niekiedy dopuszczamy do siebie głos dochodzący z drugiego bieguna postrzegania i osądzania świata. Głos artystów, nadający widzialny kształt swoim dobrym ideałom lub też potrafiący je dostrzec i wyłuskać spośród innych, mniej bliskich im zjawisk. Ten głos, który Renoir ujął w dialog toczony z samym sobą: gdyby mnie ktoś zapytał, jaki powinien być obraz, odpowiedziałbym natychmiast - obraz powinien być czymś miłym, radosnym i pięknym. Jest dość rzeczy brzydkich i przykrych na świecie, abyśmy mieli wytwarzać następne.
Stanisław Puchalik należy do tej samej co Renoir formacji psychicznej. Tej, która widząc zło, bo trudno go przecież nie dostrzegać, woli skierować swe zainteresowania w stronę przeciwną, ku dobru i jednakiemu z nim w języku filozofii pięknu. Jedynej sile, potrafiącej swą na poły magiczną mocą pokonać zło w toczącej się od zarania dziejów walce owych dwu potęg. Przy czym dodać należy, że Puchalik nie rości sobie pretensji do rangi kreatora, nie stwarza nowych, idealnych bytów ani podobnych im instytucji. On je tylko dostrzega i sublimuje z otoczenia. I każe nam to czynić za swoim przykładem, gdyż to, czy świat jest brzydki i odpychający, czy też piękny i pociągający, więc zły, czy dobry, zależy również od naszej woli i naszego, indywidualnego wyboru z jego nieograniczonego wprost bogactwa.
Puchalik jest więc mocno jak my wszyscy, związany z życiem, co wpływa na różnorodność zjawisk i motywów branych przez niego na malarski warsztat. Po to, by je analizować, przetworzyć i ukazać dla podzielenia się swoimi odczuciami i przemyśleniami. „Każdy obraz, powiedział w rozmowie - ma swoją historię; u podstaw jego powstania leży impuls, coś co mnie uderzyło i zastanowiło, coś co zwróciło moją uwagę".
Niewątpliwie; istotne jest jednak, co mianowicie zwraca uwagę artysty, co ją przyciąga i inspiruje, co porusza strony jego wyobraźni i wrażliwości, z których rodzi się muzyka obrazu, gdyż dzieła Puchalika mają w sobie melodyjność i rytm, w których tkwi urok i praprzyczyna wszelkiej sztuki.
Puchalik dostrzega okno, rozświetlone od wewnątrz ciepłym blaskiem i gościnnie otwarte drzwi, w których stoi ludzka sylwetka. I jasny otwór groty, przez który wchodzi w pogodny pejzaż mężczyzna z psem u boku. I piękną kobietę wśród kwiatów z drzemiącym spokojnie kotem na kolanach i ogromne malwy na tle niewielkich domków i starą wiejską i małomiasteczkową architekturę odchodzącej w przeszłość epoki, która urasta dziś, w zdyszanych pośpiechem i skalanych nieżyczliwością czasach, do wyżyn symbolu złotego wieku ludzkiej szczęśliwości. A czyni to tak sugestywnie, że chcielibyśmy wniknąć pod powierzchnię obrazu, by stamtąd, z ich miękkiego i przyjaznego wnętrza, ocenić prawdziwy cel człowieczego istnienia. I stwierdzić w niejakim zdumieniu, jak bardzo jest on zwyczajny i łatwy do osiągnięcia.
Stanisław Puchalik wyrasta, podobnie jak Renoir, z ulubionego przez nas, czysto europejskiego nurtu „sztuki światła", u której fundamentów leży średniowieczna mistyka, boć przecież „blask i wielobarwność przenoszą duszę ze sfer materialnych do niematerialnych". Tej mistyki, w myśl której piękno jest kolorowym światłem, gdyż światło jest synonimem wszystkiego, co dobre i szlachetne, zaś święci są istotami utkanymi z barwnego blasku.
Puchalik panuje nad światłem i jednaką z nim barwą w sposób mistrzowski. Tym samym zaś panuje nad naszymi uczuciami, gdyż właśnie barwa wyraża emocje i potrafi je budzić. Operuje wąską, niekiedy monochromatyczną gamą, czyli tą, która wręcz dopomina się o szczególną wrażliwość traktowania, ową subtelność oka i dotknięcia pędzlem lub pałeczką pastelu powierzchni obrazu. Z lekkiej, pozornie szkicowej, choć w istocie wirtuozerskiej tkanki dzieła materializuje się kształt zasadniczy, ten, który jest tematem obrazu. Rozpoznawalny, lecz na pół tylko realny, idea rzeczy raczej, niż ona sama w swym materialnym bytowaniu, w większej mierze impuls dla naszej już wrażliwości, niż obiektywne stwierdzenie faktu. Pośród delikatnych monochromów świecą zaś gdzieniegdzie blaskiem szlachetnych kamieni niewielkie plamy czystego błękitu lub głębokiej czerwieni odwieczne symbole harmonii i życia.
Jerzy Madeyski