„Kiedy obraz jest dobry? - zapytał Renoir i natychmiast sam sobie udzielił odpowiedzi - dla mnie obraz musi być czymś przyjemnym, radosnym i ładnym. Jest dość brzydkich rzeczy na świecie, byśmy mieli wytwarzać następne..."
Wiele zmieniło się od jego czasów. Przemineła epoka, zwana dziś „Piękną", la belle epoque, w której przyszło mu żyć. Nadszedł zdyszany wiek 20-sty, w którym nawet radość nabrała nieznanego dotąd tempa i jakby pośpiechu, bo czyż o roztańczonych latach dwudziestych z ich jazz bandem, charlestonem i opętanym ruchem art deco nie mówi się „szalone lata dwudzieste"? Być może cały nasz wiek będzie się kiedyś wydawał szalonym wraz ze Sztuką, która w nim powstała jako widomy przejaw stanu umysłów, czyli, najogólniej rzecz biorąc - świadomości. I dopiero wówczas okaże się, jak niewielu jego twórców zdecydowało się na spontaniczność reakcji, na pełną, niepohamowaną szczerość wypowiedzi. Lub może raczej - pozwoliło sobie na nią i jak wielu z nich wzięło do serca słowa, wypowiedziane z początku kończącego się właśnie stulecia: „Sztuka musi z konieczności stroić minki do wyrafinowanych koneserów i nie może być". Właśnie, jaką nie może być, skoro już wówczas mogła obalać tabu i obrażać uczucia, rzucać wyzwanie wszelkim odmianom piękna, a później, jak w konceptualizmie, nawet konkretnie istniejącemu, materialnemu dziełu?
Otóż wydaje się, że sztuka naszego wieku nie może być spontaniczna, żywiołowa wówczas, gdy nie oskarża i nie grozi, nie chce wstrząsać sumieniami ni wspinać się na piedestał moralności świata.
Krzysztof Kuliś nie chce go osądzać. Przeciwnie chce chwalić lub nawet wielbić jego piękno i wszystkie, nawet te najprostsze, lecz jakże męskiemu zwłaszcza sercu miłe uroki. Pragnie uchwycić i zanotować wszystkie jego barwy i odcienie w sensie jak najbardziej dosłownym. Wszystkie, z wyjątkiem tych ciemnych, mrocznych i przez to niemiłych.
Malarstwo Kulisia jest - chciało by się powiedzieć słowami przedwojennego sloganu - zdrowe i pełne tężyzny, boć przecie „w zdrowym ciele zdrowy duch" i właściwego dla owego połączenia optymizmu. Jest być może nieco pogańskie nawet, bo czyż to nie poganie ukuli w swej żywiołowej aprobacie istnienia powiedzonko: „gdy jesteśmy my - nie ma śmierci - gdy jest śmierć - nie ma nas"?
W sztuce Kulisia nie ma śmierci, a nawet przeczucia jej istnienia i nieuchronności, wraz ze wszystkim, co owo pojęcie w sobie zawiera, a jest ono wszak niezwykle pojemne.
Krzysztof Kulis notuje więc i przetwarza we własnej wyobraźni malarskiej i we własnym temperamencie (czyż to nie Zola powiedział: „pejzaż jest naturą, widzianą przez temperament artysty"?) wszelkie uroki i barwy świata. Zaś kolor i jego zestawienia jest głosem uczucia, lub jego wyższej i bardziej niejako gorącej odmiany, jaką jest emocja.
Również to słowo jest jednak bogate w odcienie. Emocje bywają żywe i wybuchowe, jak zestawienie najsilniej ze sobą kontrastujących barw dopełniających, lub romantyczne i refleksyjne, jak stonowany monochrom. Bywają dynamiczne, jak dukt linii, notującej spontaniczny ruch ręki i rozlewne jak miękka plama. Bywają przepojone równomiernym światłem południa i skąpane w burzowym światłocieniu. Lecz zawsze są przepojone własnym blaskiem, bo czyż światło nie jest jednakie z barwą w tym samym stopniu, w jakim on jest nośnikiem uczuć, w jakim je wyraża i przekazuje?
Obrazy Krzysztofa Kulisia zdumiewają różnorodnością tak wielką, że aż niekiedy odnosi się wrażenie obcowania z kilkoma, nader sobie odległymi, choć równie silnymi osobowościami: z subtelnym lirykiem w wyrafinowanych, lekkich akwarelach wraz z ich skłonnościami do statyki oraz amor vacui i bardzo czasem daleko posuniętej syntezy kształtu i gamy, lub nieprzebierającym w środkach ekspresjonistą z typowym dla tego nurtu horror vacuum, obawy przed pustką, przed pozostawieniem choćby skrawka niepokrytej gmatwaniną plam i linii płaszczyzny.
Mamy więc do czynienia z artystą refleksyjnym i pragnącym skłonić nas do refleksji i tym, który stara się nam narzucić swoje zdanie, wręcz zmusić do spojrzenia na rzeczywistość lub choćby jej wycinek tylko przez pryzmat jego emocji. Mamy do czynienia z artystą, który chce nam powiedzieć - spójrzcie, jak można spotęgować klimat, drzemiący w jednym, banalnym krajobrazie, jak można doprowadzić go do granic eksplozji, do granic rozsadzenia dzieła przez kolorystyczne zestawienia i napięcie kompozycji o sile masy krytycznej.
W takich sytuacjach mówi się na ogół o bogatej osobowości. Istotnie, Krzysztof Kuliś ma bogatą osobowość i potrafi to w swych obrazach wyrazić.
Odrębnym jakby działem, czy też motywem jego twórczości jest cykl teatralny, oraz inne mini cykle o wszelkich cechach inscenizacji (a artysta zna się na teatrze, i to zna go niejako „od wewnątrz") w rodzaju „Ławeczki". Są figuralne i w pewnym sensie monotematyczne, gdyż złączone w całość postacią przewijającej się przez wszystkie dzieła nagiej, lub na pół nagiej dziewczyny o okrągłych biodrach. Jej postać widnieje zarówno w „Dziadach" Adama Mickiewicza jak i „Niemcach" Leona Kruczkowskiego, więc i tam, gdzie jako żywo, w zamyśle autorów nie występowała.
Więc owa, z krwi i kości dziewczyna, zmienia się -z konieczności może - w oczach widza w symbol zmysłów i zmysłowości, w personifikację zmysłowej wszak i niepohamowanej przez żadne, najmniej nawet sprzyjające okoliczności, natury.
I właśnie takie jest malarstwo Krzysztofa Kulisia: niepohamowane, zmysłowe i niezważające na to, czy się komuś podoba, czy nie. To też mieć może, i ma, swych gorących zwolenników i równie nieprzejednanych wrogów, lecz nie pozostawia nikogo obojętnym. I to też chyba najlepiej oddaje jego miarę.
Jerzy Madeyski