Nie często dzisiaj młody malarz szuka w sferze myśli, wystarcza mu paleta lub inaczej zorganizowana wypowiedź plastyczna. Nie częsta jest także, zwłaszcza u młodych kobiet, bardzo silna determinacja uprawiania sztuki. Obydwie te sprawy wyróżniają Jolantę Johnsson z rówieśnego tła. Nie tylko wtedy kiedy jej się udaje, ale i wówczas gdy błądzi, szuka, znajduje, gubi, kiedy uporem pokonuje zwątpienia i słabości, kiedy o tym mówi, jest wyrazista. Jej początki artystyczne dają obietnicę postawy poważnej, a to już bardzo dużo.
Kiedy robiła studia w warszawskiej Akademii, nie malarstwo było jej strefą główną, ale grafika. Konkret i rzeczowość graficznego warsztatu, i prymat rysunku nad kolorem dają o sobie znać i teraz jeszcze, kiedy już zdecydowanie wybrała miejsce przed sztalugą. Nie jest to złe, przeciwnie, to może być rzetelny punkt startu, bo grafika uczy prostoty i rzetelności. Wrażliwość malarską, kulturę malarską można w sobie wzbudzać długo i świadomie. W dużym stopniu waży tu wtedy osobowość i jej wewnętrzne światło. Więc u niej płótno i olej nie dają pokusy zabawy plastycznej, żartu czy prowokacji, czego pełne są młode roczniki malarskie, ani też nie wyosobniają jej w samotnych, ezoterycznych zabiegach. Wydaje się natomiast, że malarstwo spełniać ma dla niej szerszą i ważniejszą funkcję myślenia obrazem o świecie, życiu i śmierci. Że wynika z nie młodzieńczej już jak gdyby potrzeby stałej refleksji i stałego dialogu, który pomaga zrozumieć wszystko wokół. Ten dialog nie koniecznie musi odbywać się w sposób widoczny, czy wobec drugiego, przyjaznego wymianie człowieka. Jolanta odbywa go najczęściej ze wzgórzem, wiatrem, głosami z dna historii, wreszcie z samą sobą. Ona rozmawia, pyta i odpowiada, nie otwierając ust, ruchem pędzla. Oczywiście, to zwiększa oczekiwania i odpowiedzialność malarza, ofiarowuje największą ilość pracy, męki i rozczarowań - ale, kto wie, czy nie liczy się najwyżej. Jolanta chyba wie, że weszła na niełatwe ścieżki, ale ma przecież w sobie upór i ambicje cichych, łagodnych kobiet.
Jej obrazy zwracają się zatem ku formie pierwszej, ku naturze, w jej niewzruszonym kośćcu szukając wskazówek, rady i uspokojenia. Pejzaże mają za przedmiot pewny grunt ziemi syntetycznie zarysowanej i dającej oparcie. Ale ziemia ta oglądana jest jak gdyby z lotu ptaka, z wysoka i stromo, poprzez ogrom szaro-błękitnych przestrzeni. Od jej pewnych gruntów dzieli oglądającego zagadkowy, lekko wibrujący kolor. Jakkolwiek ziemia ta ma swoje zagajniki, pastwiska i krowy, wszystko to jest pochłonięte jednoczącą smugą koloru, który tę rzeczywistość na pewien sposób odrzeczywistnia i zamienia w język symboli. Krajobrazy Jolanty Johnsson, wiele zawdzięczają ( nie wiem na ile świadomie ) dwu odmiennym zjawiskom: naturze północnego światła i sztuce malarstwa czen(zen) w dawnych Chinach. Jest to osobliwe i ciekawe połączenie, mogące ilustrować - trzeba to przyznać - jedynie wyobraźnię oglądającego krytyka. Jakkolwiek by się do tego podeszło, natura w chłodnym, skrótowym obrazie Johnssonowej przejawia się nieco podobnie jak to było praktykowane w monochromatycznych zwojach: jako wycinek kosmosu, z niewidocznym w jego masie człowiekiem. Ten człowiek wszakże zjawia się sam i osobno w rzadkich obrazach jemu tylko poświęconych. Są to portrety - nie portrety osób zazwyczaj pojedynczych, kobiet zapewne, uwydatnionych głównie sylwetą. Tak traktowane stają się bliźniacze w stosunku do portretów ziemi, skupione na sobie czujące i myślące jej fragmenty.
Jolanta Johnsson szuka dopiero swojego miejsca wobec tych dwóch największych w historii malarstwa tematów: pejzażu i człowieka. O tych poszukiwaniach - mimo naporu rozpraszającej codzienności, ale i z jej pomocą - ładnie mówi i pisze. Wydaje się godne podziwu, że w dzisiejszym szalonym świecie młoda kobieta chce, pośród dzieci i domowych obowiązków, sprostać takiemu zadaniu. Sprostać na klasyczną miarę.
Danuta Wróblewska