"Czasami czuję się jak widz w opustoszałym teatrze, gdzie na ogromnej scenie rozgrywa się niesłychanie bogate widowisko..." To wyznanie Jolanty Johnsson, opublikowane w szwedzkiej prasie z okazji jej pierwszej indywidualnej wystawy w dalekim Nässjő, nie straciło nic na aktualności, mimo iż tym razem artystka skupiła się wyłącznie na pejzażach wewnętrznych - warto pamiętać o dwoistym charakterze tej wewnętrzności, którą wrażliwy widz odkryje bez trudu, a która mnie, jako przybysza z zewnątrz, oglądającego w jej pracowni niekiedy jeszcze wilgotne płótna, uderzyła z niezwykłą siłą, wręcz zafascynowała.
FASCYNACJA. Nie bójmy się tego słowa. Jakże często przechodzimy obojętnie wobec frapujących zjawisk malarskich, jeśli nie są one "autorytatywnie" potwierdzone.
Malarstwo Jolanty Johnsson poruszyło mnie głęboko. Musiałem je nosić w sobie przez wiele dni, zanim dojrzały we mnie pierwsze słowa. Powściągliwość tej "spowiedzi malarskiej" przymusza do powściągliwości, ważenia słów. Żadne z nich nie powinno unosić się siłą bezwładności...
Szkoda, że nie jestem w stanie odtworzyć większości wypowiadanych przez artystkę komentarzy do pokazywanych prac, które zapoczątkowała we wrześniu 1997. A były one godne zapamiętania! W dodatku nie mam przed sobą nawet czarno-białych odbitek owych "wnętrz", które tak bardzo pobudziły moją wyobraźnię! Dobrowolnie skazałem się więc na chaos, na jaki wydany jest każdy artysta w momencie rozpoczęcia pracy, kiedy nie może mieć jeszcze pewności, powtarzam za Eliotem, czy naprawdę wie, rozumie i czy będzie miał prawo do uśmiechu!
Ale z chaosu, jeśli nie jest zamaskowaną pustką, może się zawsze coś wyłonić! "Postać człowieka we wnętrzu bardzo mnie intryguje: jak on w tym istnieje, linearnie i na głębszym, wewnętrznym planie.." Te rzucone przez nią jakby mimochodem słowa, które dziwnym trafem nie uległy rozproszeniu, pociągnęły za sobą słowa Alberta Gleizesa i Jeana Metzingera, wypowiedziane chyba w roku 1947 (wprawdzie w związku z kubizmem, ale w tym wypadku jest to bez znaczenia): ...RZECZYWISTOŚĆ WEWNĘTRZNA JEST JEDYNĄ ISTNIEJĄCĄ Z PUNKTU WIDZENIA SZTUKI. Zgodnie z tym założeniem - uświadomiłem to sobie w trakcie oglądania prac Jolanty Johnsson - malarka przenosi modelowane przez siebie postaci w przestrzeń plastyczną, która jest zarazem przestrzenią duchową, a ich wartości linearne stają się jakościami daleko wykraczającymi poza wartości czysto malarskie...
Modele brane są ze świata zewnętrznego i w pewnym sensie do niego przynależą, ale usadowione we wnętrzu przechodzą jakby w inny wymiar, stając się modelami wewnętrznymi (Andre Breton mylił się, twierdząc, że jest to możliwe tylko w malarstwie surrealistycznym; tutaj, w miarę odrealniania, nabierają one, o dziwo, coraz większej realności). Nie wiem dlaczego - może przez świadomość głębokich, związków artystki ze Szwecją - nie mogę się oprzeć wrażeniu, pogłębiającemu się w miarę upływu czasu, że modele te biorą udział w swego rodzaju Bergmanowskim spektaklu, gdzie szepty i krzyki wtapiają się w o wiele więcej mówiące milczenie...
Dlatego obawy artystki, która chciałaby, "aby to wszystko było bardziej ostre, zdecydowane, kontrastowe, mniej przygaszone, smutne", nie mają tu żadnego uzasadnienia - światła wewnętrzne mogą być stokroć jaskrawsze od świateł reflektorów, z tym że ich zadaniem jest nie oślepiać , lecz rozświetlać. Na szczęście człowiek poza oczami zewnętrznymi ma jeszcze oczy wewnętrzne. A smutek? Kto to powiedział: "Nie każcie mi się śmiać, bo póki co śmiech jest niedorzeczny!"? Póki co!
W chwili, gdy je oglądałem, obrazy te nie miały jeszcze żadnych tytułów, ale całość została już nazwana. WE DWOJE - a więc powinienem rozwinąć zaznaczoną na wstępie tezę o ich dwoistym charakterze... Nęcące byłoby odwołanie się do geometrycznej zasady dwoistości czy do zjawiska dwoistości kwiatów, lecz myślę, że będzie jednak prościej odwołać się do dwoistości ludzkiej natury, tej cielesnej i tej duchowej, we wszystkich jej możliwych skomplikowaniach, w ściśle wyznaczonych przez los konfiguracjach czy w pożądaniach i tęsknotach będących poza wszelkimi układami, nawet poza świadomością, chyba że w samoudręczeniu odnajdujemy radość życia!
Chwała Bogu, że wbrew twierdzeniu Jeana Cassou rysunek linearny nie zniknął całkowicie z naszej epoki, że obraz może być nie tylko "kolorową powierzchnią", z której jedynie hedoniści mogą czerpać naskórkową przyjemność, czy "kolorową rzeką" z kaskadami wręcz mechanicznie nakładanych farb, toczących się po widzach jak rydwan zwycięskiego wodza, który nie wie, że niewolnikiem, co stoi za nim głosząc znikomość wielkiej sztuki, jest on sam! Chwała Bogu, że istnieją obrazy takie jak te, które rozwiązując najbardziej skomplikowane zadania malarskie nie usiłują nam wmówić, iż są one ważniejsze od problemów egzystencjalnych trapiących człowieka we wszystkich kulturach i czasach...
Janusz B. Roszkowski