Jan Szancenbach
"Artysta ludzkich potrzeb, myśli i nadziei.
Barwy życia i sztuki Jana Szancenbacha"
Człowiek wart jest tyle, ile potrafi podzielić się z innymi! Jego format określają dzieła jakie po sobie zostawia. Kiedy w kontekście tych prostych prawd próbuję studiować życie i twórczość zmarłego przed dziesięciu laty znakomitego artysty malarza prof. Jana Szancenbacha, wiem, że dramatem tego typu aforyzmów, mądrych i celnych, jest fakt, iż są niewymierne. To tylko błyskotliwe uogólnienia: jak pojęcia abstrakcyjne nie posiadają desygnatów. Jednak w przypadku Szancenbacha te dzieła i ślady, całe życie nieustannie rozdawane innym - mają wymiar konkretny dla polskiej kultury. Wszelako twórczość Jana Szancenbacha nie wzięła się ani z próżni, ani cudownego objawienia talentu. Fakt, na pewno Szancenbach spory zadatek od Pana Boga otrzymał, bo bez tego daru nikt głową muru nie przebije, ale cała ogromna reszta wzięła się z rodzinne?go domu, a przede wszystkim z ciężkiej tytanicznej pra?cy- W każdym razie są to życie, dzieła fascynujące, oryginalne i piękne. Poznawałem je przez wiele lat, sta?rając się jak najdokładniej wniknąć w osobowość i ar?tystyczne myślenie prof. Jana Szancenbacha. Był moim przyjacielem. Bywałem częstym gościem w jego pracowni. Wywarł duży wpływ na moje poglądy na sztukę. Dziś, gdy słucham starych taśm radiowych z nagranym jego głosem, gdy przeglądam artykuły, wywiady i glosy krytyki jego sztuki zaczynam zdawać sobie sprawę, że dziesięć lat temu odszedł jeden z najwybitniejszych malarzy polskich XX wieku. Jan Szancenbach urodził się w Krakowie, 8 stycznia 1928 roku. Tradycja rodzinna nakazywała, by wybrał za?wód artysty; matka była malarką, ojciec lekarzem i znawcą sztuki. Miał niespełna dwanaście lat, gdy wy?buchła wojna. Niemcy zamknęli w Krakowie wszystkie gimnazja, pozwalając egzystować jedynie trzem szkołom średnim - artystycznej, handlowej i górniczej. Wybór mógł być tylko jeden - Szkoła Przemysłu Artystycznego, gdzie Jan w latach 1940-42 uczył się u profesorów Ludwika Wojtyczki, Andrzeja Jurkiewicza, Józefa Mehoffera i Stanisława Kamockiego. Gdy jednak i tę szkołę Niemcy zlikwidowali, podjął pracę w warsztatach Rady Głównej Opiekuńczej, wytwarzających drobne pa?miątki i przedmioty codziennego użytku. Tutaj ze?tknął się z Andrzejem Cybulskim i Bolesławem Kamykowskim, kolegami z nieistniejącej już szkoły. Chłopcy wspólnie postanowili rozpocząć naukę w kon?spiracji - w pracowni Tadeusza Brzozowskiego. Zetknię?cie się z tak znakomitym artystą rozwiało wszelkie wątpliwości - wybraną drogę artystyczną należało kon?tynuować. W 1945 roku młody Szancenbach został przyjęty na drugi rok malarstwa Akademii Sztuk Pięk?nych w rodzinnym Krakowie. Najpierw trafił do pra?cowni Wojciecha Weissa, dyplom zrobił u Eugeniusza Eibischa.Od początku rokował nadzieje na wielkiego artystę, skoro ?z marszu" przyjęto go na drugi rok studiów, zaś po uzyskaniu absolutorium w 1948 roku został asysten?tem właśnie prof. Eibischa, później prof. Ludwika Gardowskiego. Dwa razy pełnił funkcję dziekana Wy?działu Malarstwa ASP (1972-1978, 1981-1983), był prorektorem (1978-1981), a wreszcie rektorem Akade?mii (1987-1993). Zycie Jana Szancenbacha było związane zawsze z malarstwem i przekazywaniem jego tajemnic uczniom. Był znakomitym artystą i świetnym pedagogiem. Typ sa?motnika, małomówny, jakby schowany w swoim świe?cie sztuki, a jednocześnie - jak sam o sobie mówił - kontaktowy, pełen dystansu i ironii, dowcipny, otwar?ty na ludzkie oczekiwania i potrzeby. Myślę, że ten pierwszy zestaw cech wykorzystywał Szancenbach w pracy artystycznej, drugi - w kontaktach z uczniami, z ludźmi, wśród których przyszło mu bywać. I to jego ce?chy charakteryzują dwie znamienne wypowiedzi.?Koloryzm to pojęcie bardzo nieprecyzyjne - mówił Szancenbach artysta - Jak każdy ?izm" ktoś kiedyś wy?myślił takie pojęcie i posługujemy się nim w codziennej mowie w formie bardziej pewnego kodu niż precyzji. Dobre malarstwo zawsze posługiwało się kolorem i nie widzę żadnego powodu, aby miało zeń zrezygnować. Nie wyobrażam sobie siebie bez tego środka artystycz?nej konstrukcji dzieła. Zapewne jest to związane z ro?dzajem malarstwa, jakie uprawiam. Ono zwyczajnie szuka bodźców i wrażeń właśnie w sferze koloru, świa?tła, nastroju i ukształtowania pejzażu. Bo oczywiście moje tematy, które przenoszę na płótno, są zwyczajne. Dlaczego? Po prostu nie odczuwam wewnętrznej po?trzeby kontaktu z tematami dziwnymi. Może jest to pewnego rodzaju samoobrona, że maluję pejzaże, mar?twe natury czy kwiaty. W tym niepięknym świecie ukazywać rzeczy piękne, których przecież tak niewiele zostało - to moja wola, moja przyjemność, mój sposób na życie. I pewnie cecha osobowości. Bo malując obraz staram się go kształtować podobnie jak życie - racjonalnie, objaśniać instynktow?ne odczucia rozumowo. A przecież i tak w końcu uczu?cie, wrażliwość czy właśnie instynkt - jak się mówi w sportowym slangu - wychodzą no prowadzenie. Ni?gdy nie potrafię ściśle kontrolować procesu twórczego i jest tak, jak mawiał profesor Taranczewski: do pewne?go momentu malarz prowadzi obraz, a od pewnego mo?mentu obraz prowadzi malarza. Jak z tego wynika, nie fetyszyzuję roli świadomości w akcie twórczym, chociaż na pewno musi istnieć kon?trola intelektualna tego, co się robi. Nie można prowa?dzić obrazu przez cały czas poddając się wrażeniom. W końcu malarstwo, to nie jest zabawa dla samego sie?bie, ale forma dialogu z drugim człowiekiem, któremu ja pragnę przekazać moje zdumienie wobec wyglądu i urody świata, wobec nie postrzeganych powszechnie tajemnic w przyrodzie. I proszę mi wierzyć, że chociaż jest to przyczyna mojego zdumienia przez sztukę bardzo penetrowana, to jednak tak bogata, tak nieskończenie bogata, iż można w niej wciąż cos nowego odkrywać". ?Uczeń i mistrz - mówił Jan Szancenbach pedagog - zawsze mnie intrygował ten układ, który szczególnie w sztukach pięknych od wieków był czymś naturalnym i cennym. Doświadczyłem dobrodziejstwa tego układu. Kiedy po raz pierwszy przekraczałem progi Akade?mii, byli tam wspaniali mistrzowie, wybitne autoryte?ty i świetni artyści. Weiss, Pronaszko, Eibisch, Dunikowski, Cybisowa, Taranczewski i cała plejada młodszych, a przecie uznanych juz wówczas twórców i pedagogów. Dzisiaj Akademia jest zupełnie inna, niż ta sprzed czterdziestu lat. Przede wszystkim rozbudo?wana, wielo-wydziałowa. I chociaż zarówno studentów, jak i pedagogów jest niewiele więcej, niż ongiś, to jed?nak zerwały się niegdysiejsze więzi bez mała rodzinne; rozpełzła się w cywilizacyjnym pośpiechu i zaniku kry?teriów wartości atmosfera układu mistrza i ucznia. Autorytet mistrza przybladł. Nie tylko z przyczyny liczby plastyków, a wśród nich artystów przecież bardzo dobrych, ale może przede wszystkim z powodu braku pewnych klarownych i czystych systemów estetycz?nych. Dzisiaj w zasadzie ani profesor ex cathedra, ani podręcznik akademicki nie mogą przekazywać wiedzy pewnej, bo sztuka współczesna nie zna jakichkolwiek pewników. Niemniej w przypadku studiów artystycz?nych klasyczny sposób kształcenia pozostaje niezmien?ny: nauczyciel musi pracować z każdym uczniem oddzielnie, pomagać mu w ukształtowaniu, a przede wszystkim w odkryciu jego osobowości artystycznej, ale jej nie narzucać. Indywidualizm każdego młodego umy?słu musi się umacniać i rozwijać. Nie zabijać. I jest to zadanie coraz trudniejsze. Nie wystarczy dobra wola pe?dagoga. Potrzebna jest również wola ucznia. Tymczasem współcześni studenci bardzo różnią się od nas sprzed czterdziestu lat. My niemal silą wydziera?liśmy każdy okruch wiedzy, każda uwaga mistrza była dla nas czymś w rodzaju silnego ukłucia, które podry?wało do myślenia i pracy. Nie ma takiego zapału wśród dzisiejszej młodzieży. Ba, niektórzy studenci nawet nie bardzo wiedzą, czego chcą od sztuki, od uczelni, od pe?dagoga. Potem takiemu pół dojrzałemu absolwentowi wystarcza świadomość, ze jest artystą. Nieważne jakim. Przecież i tak nie zweryfikuje jego twórczości odbiorca, ponieważ w zdecydowanej masie sztuką się nie intere?suje, a jeśli nawet - to sam jest pogubiony w tym labi?ryncie wartości przemieszanych, odartych z czci. Tego stanu nie uleczy się, niestety, żadnymi zarządzeniami, mentorstwem i prawieniem morałów studentom. Oni są owocem współczesnych czasów, w których ?coraz wię?cej plew i coraz trudniej odnaleźć i ocalić w nich ziarno". Był człowiekiem potężnej postury, otyłym, mającym kłopoty ze zdrowiem. Zycie go nie rozpieszczało. Ojciec, jak wspomniałem przedwojenny lekarz, zginął w Staro?bielsku, zaś matka, malarka, córka brata Marii Curie-Skłodowskiej - po wojnie pracowała w przychodni radiologicznej, ostatnie lata, zmożona chorobą, spędzi?ła unieruchomiona w fotelu. Ogromnym wstrząsem dla artysty była śmierć żony - Krystyny Rumian-Szancenbachowej, którą poznał w pracowni profesora Eibischa w 1946 roku. Była malarką i graficzką, ale przede wszystkim motorem wszystkiego, co się działo w domu, wielkim sprzymierzeńcem i podporą artysty. Dzięki jej uporowi powstał dom letniskowy w Lanckoronie i dom rodzinny na Woli Justowskiej. Zmarła w 1986 roku. Jan był załamany, przez dwa lata nie wziął do ręki pędzla, przestał zupełnie malować. Wrócił dopiero do sztalug po sławnej wystawie ?Szancenbach i uczniowie? (1988). Wrócę jeszcze do tego ważnego wydarzenia w życiu artysty, bowiem dowodzi ono, jak wielką siłę duchową i sens miała dla Szancenbacha praca pedagogiczna. Na?tomiast aby spuentować jego wypowiedź na temat rela?cji mistrz - uczeń, odwołam się do opinii prof. Stanisława Rodzińskiego, który tak charakteryzował osobowość nauczycielską malarza:?Na czym więc polegał fenomen tego pedagoga, do którego garnęli się młodzi ludzie i właśnie w jego pra?cowni pragnęli studiować? Oglądali przecież obrazy profesora i wiedzieli, ze nie będą terminatorami w gale?rii zmiennych mód, lecz w pracowni rasowego malarza-kolorysty. (...) Jaś mówił o malarstwie, komentował obrazy, sugerował lektury. Był (co na owe czasy niesły?chane) na stypendium w Paryżu, więc opowiadał o swych wrażeniach. Jan Szancenbach jako nauczyciel łączył ogromną erudycję, oczytanie, z umiejętnością mówienia o sztuce, analizowania, uzasadniania uwag. Był nauczycielem, który radził młodym, by malowali. By nie rezygnowali z radości i trudu pracy nad obrazem. Jaś nie był rygorystą i doktrynerem". Wspomnianą wystawę ?Szancenbach i uczniowie? otwarto 14 kwietnia 1988 roku w salach wystawowych BWA z okazji 60-lecia urodzin i 40-lecia pracy arty?stycznej Mistrza; obok prac profesora pokazano obrazy trzydziestu jego uczniów. Było to niezwykle ważne wy?darzenie artystyczne dla artysty i nauczyciela, przywró?ciło mu chęć do malowania, powrót do sztalug i wiarę, że - mimo dramatu osobistego - życie musi toczyć się dalej.Jednocześnie był to czas, kiedy Szancenbach zaczął odnosić znaczące sukcesy międzynarodowe. Wprawdzie już wcześniej brał udział w wystawach zbiorowych w Pradze, Sofii (1959), Paryżu (II Międzynarodowe Biennale, 1961), w Visby w Szwecji (?Ars Baltica", 1964), w Monte Carlo, Brnie, Bratysławie, Bolonii (1967), Montrealu, Kijowie, Budapeszcie, Helsinkach, Calgary, Lyonie, ponownie w Paryżu (1975) - to bez wątpienia jego pierwszą liczącą się indywidualną wysta?wą zagraniczną była ekspozycja w Bergen (Norwegia), gdzie na zaproszenie norweskich artystów przeżył jedną z najważniejszych przygód swego życia - dwa miesiące wraz z żoną i Juliuszem Joniakiem w cudownych krajo?brazach fiordów i gór, co później zaowocowało prze?pięknym cyklem pejzaży skandynawskich. Był to rok 1973. Potem wystawy w Wiedniu, Solvesborgu, Malmo, Lipsku, i wreszcie to najważniejsze indywidualne -w Bonn (1990), Londynie (1991), Paryżu (?Modern Art Gallery MAG", 1991), i następne. Dlaczego artysta, w Polsce tak znany, ceniony, zna?komity i dojrzały, dopiero w latach 90. otwierał sobie i polskiej sztuce drzwi do Europy? Wobec osiągnięć i znakomitego poziomu artystycznego jego twórczości można by to uznać za jakąś historyczną niesprawiedli?wość. Dlaczego dopiero po wystawach w Londynie i w Paryżu o Szancenbachu zaczęło być głośno na kon?tynencie? Pisano o jego obrazach z uznaniem, ba, na?wet zadziwieniem, że artysta tej miary pozostawał w cieniu. Wyjaśniła to w pewnym sensie Helen de Borchgrave w ?Arts Review", pisząc: ?W Polsce sztuka była traktowana jako oręż od czasów rozbiorów, czyli od dwustu lat. Była wyrazem politycznego protestu i du?chowego eskapizmu wobec istniejącej rzeczywistości". Rzeczywiście, dla Polaków wielka sztuka ostatnich dwóch wieków łączyła się z jej politycznym przesłaniem. Wielka, bo patriotyczna. Wielka, bo ustrojowa. Europa tego nigdy nie umiała zrozumieć. Trudno mieć o to do niej pretensje. I chociaż wielu naszych malarzy zaistnia?ło na Zachodzie, wielu zdobywało medale i nagrody na międzynarodowych biennale, to w świadomości Europy pozostawaliśmy jednak okazem zaścianka, z patriotycz?ną megalomanią w tle. Nasz trwający prawie pół wieku azjatycki socjalizm też nie pozostawał bez wpływu na sytuowanie sztuki polskiej i naszych twórców w gale?riach, gdzie kreuje wielkie dzieła i wielkich artystów.To jest chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego Szancenbach tak późno przeszedł przez bramy Londynu i Paryża. Ale trzeba przyznać, że przeszedł godnie, z podniesioną głową. Swoimi obrazami zdawał się mó?wić, protestując przeciwko bełkotowi w sztuce Zacho?du: powiadam wam, prochu nie wymyślicie, nie uciekniecie od tego, co w malarstwie najważniejsze - od piękna. Jan Szancenbach wziął udział w około czterystu wy?stawach indywidualnych i zbiorowych, w kraju i za gra?nicą. Jego prace wzbogacają zbiory m.in. Muzeum Narodowego w Krakowie, a także w Poznaniu, Szczeci?nie, Warszawie i Gdańsku, muzeów w Toruniu, Byd?goszczy, Zielonej Górze, Tarnowie, Rzeszowie, Częstochowie... Są ozdobą wnętrz wielu instytucji - od Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu po hotel ?So?lec" w Warszawie. Wzbogacają kolekcje prywatne w Polsce, Austrii, Argentynie, Australii, Francji, Ho?landii, Japonii, Niemczech, Norwegii, Szwajcarii, Szwe?cji, USA, Włoszech i Wielkiej Brytanii. Szancenbach był również laureatem wielu konkur?sów plastycznych, laureatem nagród Ministra Kultury i Sztuki III, II (czterokrotnie) i I stopnia za prace peda?gogiczną i całokształt twórczości. Wyróżniano go m.in. Krzyżami Kawalerskim, Oficerskim i Komandorskim Orderu Polonia Restituta, tytułem honorowym ?Zasłu?żony dla Narodowej Kultury". Był członkiem-założycielem Komitetu Narodowego AIAP, oraz Fundacji Kultury Polskiej i członkiem Polskiej Akademii Umie?jętności. Przypominam tylko niektóre wydarzenia i fak?ty z życia artystycznego i pedagogicznego Jana Szancenbacha, bowiem nie statystyki charakteryzują tę postać, nie rejestry wystaw i nagród, ale wymowa ogromnej twórczości, jaką po sobie zostawił. Szancenbach należał do typu cudownych malarzy, którzy nie tłumaczą swoich obrazów, nie wyjaśniają ich intelektualnych korzeni, nie tworzą konkretnych syste?mów estetycznych i kodów pojęciowych. O współcze?sności miał zdanie dalekie od akceptacji. Mówił o niepięknym świecie, narażonym na technokrację, chaos wartości i blichtr cywilizacji. Przerażały go symp?tomy bezdusznych, nieludzkich zjawisk w polityce, go?spodarce, komunikacji międzyludzkiej, w życiu i publicznym. Nawet o sztuce współczesnej wyrażał się negatywnie. Wychodził z założenia, że powinna łagodzić, uszlachetniać i uwrażliwiać człowieka, a nie powiększać chaos swoim pseudointelektualnym bełkotem i pustym uczuciowo, wypranym z emocji i wzruszeń eksperymen?tem. Jako artysta i jako człowiek był niepoprawnym tra?dycjonalistą. Krytycy szukali źródeł jego malarstwa u Cezanne'a, Bonnarda, Moneta, Gauguina oraz u pol?skich kolorystów z Cybisem i Pankiewiczem na czele. Szancenbach nigdy temu nie zaprzeczał. Kolor, światło i nastrój uczynił filarami swego malarstwa. Był mi?strzem harmonii. Jego martwe natury, pejzaże i kwiaty emanują kolorem ostrym, ale czystym, wysmakowaną kompozycją, ciepłym światłem. Jest w nich jakaś niedefiniowalna, irracjonalna radość. I spokój.Nie znaczy to, że Szancenbach nie potrafił dynami?zować obrazu. Widać to szczególnie w jego pejzażach górskich, tatrzańskich, gdzie artysta tak cudownie ma?lował zadymkę śnieżną, deszcz, wiatr halny, wstające nad Morskim Okiem mgły, zachód słońca - słowem ruch w przyrodzie. Dzięki tym elementom wprowadzo?nym do pejzaży zyskały one jakieś nieokreślone napię?cie, dynamikę, znamię upływającego czasu. Oczywiście i tutaj malarz śmiało operował kolorem, mocno kontra?stował faktury skal i wody, jednak przykrywając tło de?likatną strukturą deszczu, mgły, wiatru, operując wręcz ezoterycznym światłem - stworzył jeden z najlepszych cykli pejzaży górskich, w którym czuje się jakieś głębo?kie pochylenie nad przemijaniem. Nawiązując do tradycji, z jaką się utożsamia twór?czość Szancenbacha (impresjonizm, fowizm, koloryzm), Maria Rzepińska odpowiada na istotne pytanie, jak ar?tysta wracał do źródła, z którego wypływała jego twór?czość:?Tym dalszym krokiem jest intensyfikacja chromatyki, nasilenie indywidualnej jakości barwy w obrębie płótna tak, aby przemawiała pełnym głosem. Taką jed?noznaczną, autonomiczną wartość czystego, pełnego koloru uzyskiwali fauviści, kładąc równomierne, jedno?lite plamy farby, określające formę, ale nie zróżnicowa?ne w odcieniach. Ten sam efekt siły i czystości koloru uzyskują malarze abstrakcyjni, nie liczący się z czynni?kami takimi jak światło i substancja rzeczy widzianych w naturze.Ale Szancenbach liczy się z naturą i w niej widzi źródło możliwości kolorystycznych. Liczyło się z nią także pokolenie kapistów (nazwa tutaj umowna, gdyż oznaczano nią potem innych malarzy podobnej orienta?cji). Transponowali oni obserwowane światła i cienie, refleksy i połyski na jakości chromatyczne, przy czym w skrupulatnym notowaniu zróżnicowanych tonów roz?bijali kolor na drobne plamy. Obrazy kapistów najbar?dziej typowych, jak np. Jan Cybis są bardzo starannie i mozolnie obmyśloną tkaniną kolorystyczną, ale żadna barwa nie dominuje i rzadko przemawia pełnym gło?sem. U Szancenbacha sprawa wygląda nieco inaczej. Równie ważna jest u niego tendencja do tłumaczenia światłocieniowych walorów na jakości barwne pryzma?tu. Ale jego obrazy mają zdecydowanie eksponowane strefy kolorowe, choć nigdy nie jest to kolor położony płasko i jednolicie. W obrębie strefy czerwieni czy stre?fy błękitu odbywa się kunsztowna gra odcieni zróżnico?wanych a przecież pokrewnych i tworzących syntezę wrażenia barwnego. Kolor lśni swoją wartością autono?miczną a równocześnie materializuje się w przedmiocie, w którym rozpoznajemy muszlę, skrzypce, owoc czy kra?ba. Słyszałam kiedyś powiedzenie: ?Przecież nasze oczy zmieniają świat". Uwaga zdumiewająco trafna a zro?biona przez tzw. prostego człowieka. Oczy i ręka Szancenbacha zmieniają świat w barwną ekstazę". Pozwoliłem sobie na ten długi cytat nie tylko ze względu na autorytet autorki, ale przede wszystkim ze względu na lapidarną, a jakże esencjonalną i traf?ną charakterystykę indywidualności estetycznej Szancenbacha. Oczywiście cytowana opinia dotyczy ta?jemnic warsztatu, traktowania przez artystę elementów malarskich. W kategoriach filozoficznych i intelektual?nych twórczość Szancenbacha należy traktować jako swoisty protest przeciwko monotonii egzystencji i zgo?dzie na nią, przeciwko chaosowi świata i degradacji na?tury. Sam malarz podkreślał, że wśród natury, w krajobrazie czuje się najlepiej. Zapewne zgodnie z su?gestią, że właściwie nie kochamy ludzi, ale miejsca, a więc krajobrazy przede wszystkim, które nas łączą w dobrych, serdecznych wspomnieniach. A że charak?ter tego protestu ma formę sztuki emanującej pięknem i dobrem? Jak ma protestować artysta, który nie chce szokować i judzić, lecz uszlachetniać i uwrażliwiać? Szancenbach z natury był postacią łagodną i przyja?zną światu. Widać to nie tylko w stosunku do uczniów, do Akademii czy środowiska, ale również w pozamalarskich wartościach, które sobie cenił. Każdą wolną chwilę spędzał w górach, w plenerze, w zaciszu domu nieopodal Sikornika, w ogrodzie. Mimo, że miał kłopoty ze zdrowiem, palił jak lokomotywa. Umiał być wierny w miłości i w przyjaźni. Nie unikał tych dodatków do stołu, które dają przyjemność konsumpcji i konwersa?cji. Uwielbiał jeździć samochodem, i zawsze którymś z modeli Mercedesa. Prowadził ostro, lecz rozważnie. Szanował również miasto, czego dowodem liczne krajo?brazy Krakowa, Paryża czy Amsterdamu na jego obra?zach. Więc trudno byłoby go posądzać o jakieś ortodoksyjnie negatywne nastawienie do cywilizacji. Je?go protest jako artysty dotyczył raczej ślepoty intelektu?alnej człowieka. Poprzez swoje ?szalone" kolorystycznie malarstwo chciał mu otworzyć oczy na jego uzależnie?nie od szpetoty i stereotypu. Czynił to świadomie i kon?sekwentnie, tak, jak świadomie kontrolował własny akt twórczy. Oczywiście do czasu, aż obraz nie przejmował inicjatywy... Od początku lat 70. obrazy Szancenbacha sprzeda?wały się bardzo dobrze w świecie i w kraju. Sam artysta kiedyś wyjaśniał, dlaczego organizuje tak mało wystaw indywidualnych. Po prostu nie miał w pracowni tyle płócien, by wystarczało na dobrą wystawę indywidual?ną. Myślę, że tajemnica powodzenia i popularności ma?larstwa Jana tkwi w jego przesłaniu intelektualnym. To znaczy: w tym, że właściwie tego przesłania sformuło?wanego expressis verbis nie ma. Szancenbach doskona?le zdawał sobie sprawę z trafności wyboru i zastosowania środków malarskich. Dlatego nie przejmował się tym, że tak często powtarzał motywy, szczególnie w martwych naturach. Stół, owoce, kwiaty, przedmioty ze szkła - to główni aktorzy większości mar?twych natur, ale za każdym razem jakże inaczej kolory?stycznie owe motywy zostały potraktowane! Rzeczywiście, jak aktorzy, którzy w jednej chwili zmie?niają kostium i potrafią zagrać zupełnie inną, niż przed chwilą, postać.Przesłanie Szancenbacha można zamknąć w jednym zdaniu: wszyscy wiemy, że świat jest dość szpetny, a na?sze życie złożone i pogmatwane, ale zobaczcie, jakie piękne może być malarstwo.?- Obraz - mówił artysta ? może być przecież zasko?czeniem, niespodzianką, ukazując inne, nieprzewidzia?ne aspekty rzeczywistości poprzez pryzmat osobowości artysty. Nie powinien nudzić, bo to w sztuce śmiertelny grzech. Ja chcę sobie wytłumaczyć na płótnie to, co mnie otacza - na swój sposób. W tym sensie maluję wciąż ten sam obraz, rozpisany na wiele obrazów. Chcę ukazać moją wewnętrzną prawdę, w której odbija się świat zewnętrzny. Nie maluję dla żadnej artystycznej doktryny teoretycznej. Formułę znajduję, poszukując sposobów wyrażania moich przeżyć, stanów emocjonal?nych".Mimo że, jak wspomniałem, jego obrazy osiągają na aukcjach wysokie ceny (w rankingach marszandów Szancenbach wciąż jest w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się malarzy), artysta miał do rynku sztu?ki stosunek niezwykle trzeźwy.?- Niewielu jest dzisiaj autentycznych malarzy - twierdził - którzy potrafią uchronić siebie i swoją sztukę od deformacyjnych wpływów rynku, zachować swoją niezależność. Pogoń za sukcesem, pospieszna ule?głość wobec sezonowych nakazów mody, łatwa rezygna?cja z własnego stosunku do świata - oto słabości sztuki współczesnej. W czasach, gdy swoboda twórcza zamie?nia się tak łatwo w swawolę, często nie popartą umie?jętnościami - grozi nam bełkot estetyczny".Dla mnie zastanawiająca jest wierność i obrona ?malarskości" malarstwa, jakie cechują sztukę Jana Szancenbacha oraz wielu mistrzów koloru i światłocienia. Szczególnie bardzo odważne wobec krzyku cywili?zacji przełożenie tradycji na humanizujący nasz koniec wieku protest przeciwko degradacji wartości zawsze dla człowieka najważniejszych. Myślę, że Szancenbach w tym proteście stosował po prostu łagodną perswazję i stoicki spokój. W ogóle nie podejmował dyskusji z przeciwnikami i zwolennikami sztuki agresywnej, po?pulistycznej, masowej, jarmarcznej. Każdy jego obraz powtarzał jakby tę samą myśl: nie dajmy się zmechani?zować i wtłoczyć w bezduszny, krzykliwy, nienażarty tłum. W tym sensie malował ten jeden obraz przez ca?łe życie. Jeśli tak często akcentował potrzebę intelektualne?go panowania nad aktem twórczym, to dlatego, że w owym ostrzeżeniu zalecał odbiorcy ostrożność przed emocjonalnym i spontanicznym jedynie (lub głównie) odbiorem oraz interpretacją świata. Stąd, w moim od?czuciu, na obrazach artysty panuje nastrój wyrażany ko?lorem, malowany w dużej mierze ciszą, pełnym harmonii spokojem. Jakby Szancenbach nie chciał przeszkadzać odbiorcy w spokojnym kontemplowaniu kolorystycznych walorów dzieła, jakby chciał mu poda?rować chwilę relaksu: sam na sam ja i obraz - i jest cu?downie. Wspomniałem o nastroju. Wynika on przede wszystkim z zestawień kolorystycznych, operowania plamą i tonacji świetlnych. W pejzażach z Krakowa, nostalgiczno-lirycznych, gdzie pełno dorożek, drzew, fragmentów architektury, wiatru - dominują drobne plamy, tonacje kolorystyczne z jednej rodziny, przez gę?sto tkany ażur przebijają odrobinki światła. Te pejzaże zdradzają duszę impresjonisty. Nawet jeśli niektóre cha?rakteryzuje ostre zestawienie kolorów, faktura plam gęstnieje - wciąż mamy poczucie spokoju, ładu i har?monii. W przypadku martwych natur czy kwiatów ze?stawienia kolorystyczne są bardziej ostre, zdają się atakować oko, wykazywać pewną agresywność. Ale to i tylko pierwsze wrażenie. Już po chwili uspokaja nas statyczność i wyciszenie tematu. Możemy spokojnie smakować zdumiewającą umiejętność autora w operowaniu barwą. Tak więc bez względu na to, czy Szancenbach tworzy nieco rozświetlony obraz krakowskich Plant, czy komponuje wręcz realistyczny obraz portu we Francji, czy wreszcie śni mu się trochę Chagallowski w klimacie pejzaż z Amsterdamu - zawsze broni malarskości w ma?larstwie... Przepraszam, zawsze bronił. Czas teraźniejszy uśpił moją świadomość i przez moment mi się wydawa?ło, że to przecież niemożliwe żeby go już nie było... Jeszcze na początku 1998 roku razem ze swoimi przyjaciółmi obchodził w pracowni 70-te urodziny. Jego przyjaciel, Zbigniew Kazimierz Witek, wspomina tak to ostatnie miesiące Jana:?W połowie roku pogorszył się stan jego zdrowia. Jeszcze zdążył być ze swymi studentami i asystentem, adiunktem Januszem Matuszewskim, na Harendzie. Po powrocie z pleneru dobiła go choroba jego wiernego przyjaciela ? pieska Ikara. Jeszcze zdążył ufundować studentce Annie Kostenko swoje pierwsze prywatne stypendium do Paryża, lecz cho?roba nie pozwoliła mu już przybyć do Pałacu Sztuki na otwarcie jej wystawy. Musiały mu wystarczyć przywiezio?ne do domu kwiaty od Ani, wideo i katalog. Z dnia na dzień pogarszał się stan jego zdrowia, walczył z chorobą, a jeszcze zdecydował o przyłączeniu domu do kanalizacji. Pobyty w szpitalach stawały się coraz częstsze i dłuż?sze, przyjmował coraz więcej lekarstw nieobojętnych dla organizmu. Gasł. Ten uroczy człowiek, którego całe życie otaczały rzesze kolegów i przyjaciół, był pod koniec życia osa?motniony, izolowany przez jednych przyjaciół od innych przyjaciół. Dlaczego?!Zmarł 15 grudnia 1998 roku kilka minut po 22.00 w renomowanej klinice w Krakowie". Szancenbach nale?żał do tych artystów, którzy chętnie darowali swoje pra?ce na aukcje, z których dochód przeznaczano na cele społeczne. W ten sposób sporo grosza przeznaczył m.in. na odnowę zabytków Krakowa. Jan Szancenbach - jeden z najbardziej krakowskich artystów, legendarnych postaci tego miasta, malarz światowego formatu, piękny duchowo człowiek - całe życie poświęcił dla dwóch spraw: poszukiwaniu propor?cji pomiędzy podstawowymi składnikami dzieła malar?skiego i pracy pedagogicznej.Wydaje mi się, że jeszcze wczoraj byłem w jego pra?cowni przy ul. Halki, że tradycyjnie poplotkowaliśmy, wypaliliśmy po całym...10 lat temu odszedł jeden z najciekawszych malarzy polskich XX wieku. Najbardziej wyrazistych, konse?kwentnych, wrażliwych i europejskich.Człowiek wart jest tyle, ile potrafi podzielić się z in¬nymi! Jego format określają dzieła jakie po sobie zosta¬wia. Kiedy w kontekście tych prostych prawd próbuję studiować życie i twórczość zmarłego przed dziesięciu laty znakomitego artysty malarza prof. Jana Szancenbacha, wiem, że dramatem tego typu aforyzmów, mądrych i celnych, jest fakt, iż są niewymierne. To tylko błysko¬tliwe uogólnienia: jak pojęcia abstrakcyjne nie posiada¬ją desygnatów. Jednak w przypadku Szancenbacha te dzieła i ślady, całe życie nieustannie rozdawane innym - mają wymiar konkretny dla polskiej kultury.
Wszelako twórczość Jana Szancenbacha nie wzięła się ani z próżni, ani cudownego objawienia talentu. Fakt, na pewno Szancenbach spory zadatek od Pana Boga otrzymał, bo bez tego daru nikt głową muru nie przebije, ale cała ogromna reszta wzięła się z rodzinne¬go domu, a przede wszystkim z ciężkiej tytanicznej pra¬cy- W każdym razie są to życie, dzieła fascynujące, oryginalne i piękne. Poznawałem je przez wiele lat, sta¬rając się jak najdokładniej wniknąć w osobowość i ar¬tystyczne myślenie prof. Jana Szancenbacha. Był moim przyjacielem. Bywałem częstym gościem w jego pracowni. Wywarł duży wpływ na moje poglądy na sztukę. Dziś, gdy słucham starych taśm radiowych z nagranym jego głosem, gdy przeglądam artykuły, wywiady i glosy krytyki jego sztuki zaczynam zdawać sobie sprawę, że dziesięć lat temu odszedł jeden z najwybitniejszych malarzy polskich XX wieku.
Jan Szancenbach urodził się w Krakowie, 8 stycznia 1928 roku. Tradycja rodzinna nakazywała, by wybrał za¬wód artysty; matka była malarką, ojciec lekarzem i znawcą sztuki. Miał niespełna dwanaście lat, gdy wy¬buchła wojna. Niemcy zamknęli w Krakowie wszystkie gimnazja, pozwalając egzystować jedynie trzem szkołom średnim - artystycznej, handlowej i górniczej. Wybór mógł być tylko jeden - Szkoła Przemysłu Artystycznego, gdzie Jan w latach 1940-42 uczył się u profesorów Ludwika Wojtyczki, Andrzeja Jurkiewicza, Józefa Mehoffera i Stanisława Kamockiego. Gdy jednak i tę szkołę Niemcy zlikwidowali, podjął pracę w warsztatach Rady Głównej Opiekuńczej, wytwarzających drobne pa¬miątki i przedmioty codziennego użytku. Tutaj ze¬tknął się z Andrzejem Cybulskim i Bolesławem Kamykowskim, kolegami z nieistniejącej już szkoły. Chłopcy wspólnie postanowili rozpocząć naukę w kon¬spiracji - w pracowni Tadeusza Brzozowskiego. Zetknię¬cie się z tak znakomitym artystą rozwiało wszelkie wątpliwości - wybraną drogę artystyczną należało kon¬tynuować. W 1945 roku młody Szancenbach został przyjęty na drugi rok malarstwa Akademii Sztuk Pięk¬nych w rodzinnym Krakowie. Najpierw trafił do pra¬cowni Wojciecha Weissa, dyplom zrobił u Eugeniusza Eibischa.
Od początku rokował nadzieje na wielkiego artystę, skoro „z marszu" przyjęto go na drugi rok studiów, zaś po uzyskaniu absolutorium w 1948 roku został asysten¬tem właśnie prof. Eibischa, później prof. Ludwika Gardowskiego. Dwa razy pełnił funkcję dziekana Wy¬działu Malarstwa ASP (1972-1978, 1981-1983), był prorektorem (1978-1981), a wreszcie rektorem Akade¬mii (1987-1993).
Zycie Jana Szancenbacha było związane zawsze z malarstwem i przekazywaniem jego tajemnic uczniom. Był znakomitym artystą i świetnym pedagogiem. Typ sa¬motnika, małomówny, jakby schowany w swoim świe¬cie sztuki, a jednocześnie - jak sam o sobie mówił - kontaktowy, pełen dystansu i ironii, dowcipny, otwar¬ty na ludzkie oczekiwania i potrzeby. Myślę, że ten pierwszy zestaw cech wykorzystywał Szancenbach w pracy artystycznej, drugi - w kontaktach z uczniami, z ludźmi, wśród których przyszło mu bywać. I to jego ce¬chy charakteryzują dwie znamienne wypowiedzi.
„Koloryzm to pojęcie bardzo nieprecyzyjne - mówił Szancenbach artysta - Jak każdy „izm" ktoś kiedyś wy¬myślił takie pojęcie i posługujemy się nim w codziennej mowie w formie bardziej pewnego kodu niż precyzji. Dobre malarstwo zawsze posługiwało się kolorem i nie widzę żadnego powodu, aby miało zeń zrezygnować. Nie wyobrażam sobie siebie bez tego środka artystycz¬nej konstrukcji dzieła. Zapewne jest to związane z ro¬dzajem malarstwa, jakie uprawiam. Ono zwyczajnie szuka bodźców i wrażeń właśnie w sferze koloru, świa¬tła, nastroju i ukształtowania pejzażu. Bo oczywiście moje tematy, które przenoszę na płótno, są zwyczajne. Dlaczego? Po prostu nie odczuwam wewnętrznej po¬trzeby kontaktu z tematami dziwnymi. Może jest to pewnego rodzaju samoobrona, że maluję pejzaże, mar¬twe natury czy kwiaty.
W tym niepięknym świecie ukazywać rzeczy piękne, których przecież tak niewiele zostało - to moja wola, moja przyjemność, mój sposób na życie. I pewnie cecha osobowości. Bo malując obraz staram się go kształtować podobnie jak życie - racjonalnie, objaśniać instynktow¬ne odczucia rozumowo. A przecież i tak w końcu uczu¬cie, wrażliwość czy właśnie instynkt - jak się mówi w sportowym slangu - wychodzą no prowadzenie. Ni¬gdy nie potrafię ściśle kontrolować procesu twórczego i jest tak, jak mawiał profesor Taranczewski: do pewne¬go momentu malarz prowadzi obraz, a od pewnego mo¬mentu obraz prowadzi malarza.
Jak z tego wynika, nie fetyszyzuję roli świadomości w akcie twórczym, chociaż na pewno musi istnieć kon¬trola intelektualna tego, co się robi. Nie można prowa¬dzić obrazu przez cały czas poddając się wrażeniom. W końcu malarstwo, to nie jest zabawa dla samego sie¬bie, ale forma dialogu z drugim człowiekiem, któremu ja pragnę przekazać moje zdumienie wobec wyglądu i urody świata, wobec nie postrzeganych powszechnie tajemnic w przyrodzie. I proszę mi wierzyć, że chociaż jest to przyczyna mojego zdumienia przez sztukę bardzo penetrowana, to jednak tak bogata, tak nieskończenie bogata, iż można w niej wciąż cos nowego odkrywać".
„Uczeń i mistrz - mówił Jan Szancenbach pedagog - zawsze mnie intrygował ten układ, który szczególnie w sztukach pięknych od wieków był czymś naturalnym i cennym. Doświadczyłem dobrodziejstwa tego układu. Kiedy po raz pierwszy przekraczałem progi Akade¬mii, byli tam wspaniali mistrzowie, wybitne autoryte¬ty i świetni artyści. Weiss, Pronaszko, Eibisch, Dunikowski, Cybisowa, Taranczewski i cała plejada młodszych, a przecie uznanych juz wówczas twórców i pedagogów.
Dzisiaj Akademia jest zupełnie inna, niż ta sprzed czterdziestu lat. Przede wszystkim rozbudo¬wana, wielo-wydziałowa. I chociaż zarówno studentów, jak i pedagogów jest niewiele więcej, niż ongiś, to jed¬nak zerwały się niegdysiejsze więzi bez mała rodzinne; rozpełzła się w cywilizacyjnym pośpiechu i zaniku kry¬teriów wartości atmosfera układu mistrza i ucznia.
Autorytet mistrza przybladł. Nie tylko z przyczyny liczby plastyków, a wśród nich artystów przecież bardzo dobrych, ale może przede wszystkim z powodu braku pewnych klarownych i czystych systemów estetycz¬nych. Dzisiaj w zasadzie ani profesor ex cathedra, ani podręcznik akademicki nie mogą przekazywać wiedzy pewnej, bo sztuka współczesna nie zna jakichkolwiek pewników. Niemniej w przypadku studiów artystycz¬nych klasyczny sposób kształcenia pozostaje niezmien¬ny: nauczyciel musi pracować z każdym uczniem oddzielnie, pomagać mu w ukształtowaniu, a przede wszystkim w odkryciu jego osobowości artystycznej, ale jej nie narzucać. Indywidualizm każdego młodego umy¬słu musi się umacniać i rozwijać. Nie zabijać. I jest to zadanie coraz trudniejsze. Nie wystarczy dobra wola pe¬dagoga. Potrzebna jest również wola ucznia.
Tymczasem współcześni studenci bardzo różnią się od nas sprzed czterdziestu lat. My niemal silą wydziera¬liśmy każdy okruch wiedzy, każda uwaga mistrza była dla nas czymś w rodzaju silnego ukłucia, które podry¬wało do myślenia i pracy. Nie ma takiego zapału wśród dzisiejszej młodzieży. Ba, niektórzy studenci nawet nie bardzo wiedzą, czego chcą od sztuki, od uczelni, od pe¬dagoga. Potem takiemu pół dojrzałemu absolwentowi wystarcza świadomość, ze jest artystą. Nieważne jakim. Przecież i tak nie zweryfikuje jego twórczości odbiorca, ponieważ w zdecydowanej masie sztuką się nie intere¬suje, a jeśli nawet - to sam jest pogubiony w tym labi¬ryncie wartości przemieszanych, odartych z czci. Tego stanu nie uleczy się, niestety, żadnymi zarządzeniami, mentorstwem i prawieniem morałów studentom. Oni są owocem współczesnych czasów, w których „coraz wię¬cej plew i coraz trudniej odnaleźć i ocalić w nich ziarno".
Był człowiekiem potężnej postury, otyłym, mającym kłopoty ze zdrowiem. Zycie go nie rozpieszczało. Ojciec, jak wspomniałem przedwojenny lekarz, zginął w Staro¬bielsku, zaś matka, malarka, córka brata Marii Curie-Skłodowskiej - po wojnie pracowała w przychodni radiologicznej, ostatnie lata, zmożona chorobą, spędzi¬ła unieruchomiona w fotelu. Ogromnym wstrząsem dla artysty była śmierć żony - Krystyny Rumian-Szancenbachowej, którą poznał w pracowni profesora Eibischa w 1946 roku. Była malarką i graficzką, ale przede wszystkim motorem wszystkiego, co się działo w domu, wielkim sprzymierzeńcem i podporą artysty. Dzięki jej uporowi powstał dom letniskowy w Lanckoronie i dom rodzinny na Woli Justowskiej. Zmarła w 1986 roku. Jan był załamany, przez dwa lata nie wziął do ręki pędzla, przestał zupełnie malować. Wrócił dopiero do sztalug po sławnej wystawie „Szancenbach i uczniowie” (1988).
Wrócę jeszcze do tego ważnego wydarzenia w życiu artysty, bowiem dowodzi ono, jak wielką siłę duchową i sens miała dla Szancenbacha praca pedagogiczna. Na¬tomiast aby spuentować jego wypowiedź na temat rela¬cji mistrz - uczeń, odwołam się do opinii prof. Stanisława Rodzińskiego, który tak charakteryzował osobowość nauczycielską malarza:
„Na czym więc polegał fenomen tego pedagoga, do którego garnęli się młodzi ludzie i właśnie w jego pra¬cowni pragnęli studiować? Oglądali przecież obrazy profesora i wiedzieli, ze nie będą terminatorami w gale¬rii zmiennych mód, lecz w pracowni rasowego malarza-kolorysty. (...) Jaś mówił o malarstwie, komentował obrazy, sugerował lektury. Był (co na owe czasy niesły¬chane) na stypendium w Paryżu, więc opowiadał o swych wrażeniach. Jan Szancenbach jako nauczyciel łączył ogromną erudycję, oczytanie, z umiejętnością mówienia o sztuce, analizowania, uzasadniania uwag. Był nauczycielem, który radził młodym, by malowali. By nie rezygnowali z radości i trudu pracy nad obrazem. Jaś nie był rygorystą i doktrynerem".
Wspomnianą wystawę „Szancenbach i uczniowie” otwarto 14 kwietnia 1988 roku w salach wystawowych BWA z okazji 60-lecia urodzin i 40-lecia pracy arty¬stycznej Mistrza; obok prac profesora pokazano obrazy trzydziestu jego uczniów. Było to niezwykle ważne wy¬darzenie artystyczne dla artysty i nauczyciela, przywró¬ciło mu chęć do malowania, powrót do sztalug i wiarę, że - mimo dramatu osobistego - życie musi toczyć się dalej.
Jednocześnie był to czas, kiedy Szancenbach zaczął odnosić znaczące sukcesy międzynarodowe. Wprawdzie już wcześniej brał udział w wystawach zbiorowych w Pradze, Sofii (1959), Paryżu (II Międzynarodowe Biennale, 1961), w Visby w Szwecji („Ars Baltica", 1964), w Monte Carlo, Brnie, Bratysławie, Bolonii (1967), Montrealu, Kijowie, Budapeszcie, Helsinkach, Calgary, Lyonie, ponownie w Paryżu (1975) - to bez wątpienia jego pierwszą liczącą się indywidualną wysta¬wą zagraniczną była ekspozycja w Bergen (Norwegia), gdzie na zaproszenie norweskich artystów przeżył jedną z najważniejszych przygód swego życia - dwa miesiące wraz z żoną i Juliuszem Joniakiem w cudownych krajo¬brazach fiordów i gór, co później zaowocowało prze¬pięknym cyklem pejzaży skandynawskich. Był to rok 1973. Potem wystawy w Wiedniu, Solvesborgu, Malmo, Lipsku, i wreszcie to najważniejsze indywidualne -w Bonn (1990), Londynie (1991), Paryżu („Modern Art Gallery MAG", 1991), i następne.
Dlaczego artysta, w Polsce tak znany, ceniony, zna¬komity i dojrzały, dopiero w latach 90. otwierał sobie i polskiej sztuce drzwi do Europy? Wobec osiągnięć i znakomitego poziomu artystycznego jego twórczości można by to uznać za jakąś historyczną niesprawiedli¬wość. Dlaczego dopiero po wystawach w Londynie i w Paryżu o Szancenbachu zaczęło być głośno na kon¬tynencie? Pisano o jego obrazach z uznaniem, ba, na¬wet zadziwieniem, że artysta tej miary pozostawał w cieniu. Wyjaśniła to w pewnym sensie Helen de Borchgrave w „Arts Review", pisząc: „W Polsce sztuka była traktowana jako oręż od czasów rozbiorów, czyli od dwustu lat. Była wyrazem politycznego protestu i du¬chowego eskapizmu wobec istniejącej rzeczywistości".
Rzeczywiście, dla Polaków wielka sztuka ostatnich dwóch wieków łączyła się z jej politycznym przesłaniem. Wielka, bo patriotyczna. Wielka, bo ustrojowa. Europa tego nigdy nie umiała zrozumieć. Trudno mieć o to do niej pretensje. I chociaż wielu naszych malarzy zaistnia¬ło na Zachodzie, wielu zdobywało medale i nagrody na międzynarodowych biennale, to w świadomości Europy pozostawaliśmy jednak okazem zaścianka, z patriotycz¬ną megalomanią w tle. Nasz trwający prawie pół wieku azjatycki socjalizm też nie pozostawał bez wpływu na sytuowanie sztuki polskiej i naszych twórców w gale¬riach, gdzie kreuje wielkie dzieła i wielkich artystów.
To jest chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego Szancenbach tak późno przeszedł przez bramy Londynu i Paryża. Ale trzeba przyznać, że przeszedł godnie, z podniesioną głową. Swoimi obrazami zdawał się mó¬wić, protestując przeciwko bełkotowi w sztuce Zacho¬du: powiadam wam, prochu nie wymyślicie, nie uciekniecie od tego, co w malarstwie najważniejsze - od piękna.
Jan Szancenbach wziął udział w około czterystu wy¬stawach indywidualnych i zbiorowych, w kraju i za gra¬nicą. Jego prace wzbogacają zbiory m.in. Muzeum Narodowego w Krakowie, a także w Poznaniu, Szczeci¬nie, Warszawie i Gdańsku, muzeów w Toruniu, Byd¬goszczy, Zielonej Górze, Tarnowie, Rzeszowie, Częstochowie... Są ozdobą wnętrz wielu instytucji - od Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu po hotel „So¬lec" w Warszawie. Wzbogacają kolekcje prywatne w Polsce, Austrii, Argentynie, Australii, Francji, Ho¬landii, Japonii, Niemczech, Norwegii, Szwajcarii, Szwe¬cji, USA, Włoszech i Wielkiej Brytanii.
Szancenbach był również laureatem wielu konkur¬sów plastycznych, laureatem nagród Ministra Kultury i Sztuki III, II (czterokrotnie) i I stopnia za prace peda¬gogiczną i całokształt twórczości. Wyróżniano go m.in. Krzyżami Kawalerskim, Oficerskim i Komandorskim Orderu Polonia Restituta, tytułem honorowym „Zasłu¬żony dla Narodowej Kultury". Był członkiem-założycielem Komitetu Narodowego AIAP, oraz Fundacji Kultury Polskiej i członkiem Polskiej Akademii Umie¬jętności.
Przypominam tylko niektóre wydarzenia i fak¬ty z życia artystycznego i pedagogicznego Jana Szancenbacha, bowiem nie statystyki charakteryzują tę postać, nie rejestry wystaw i nagród, ale wymowa ogromnej twórczości, jaką po sobie zostawił.
Szancenbach należał do typu cudownych malarzy, którzy nie tłumaczą swoich obrazów, nie wyjaśniają ich intelektualnych korzeni, nie tworzą konkretnych syste¬mów estetycznych i kodów pojęciowych. O współcze¬sności miał zdanie dalekie od akceptacji. Mówił o niepięknym świecie, narażonym na technokrację, chaos wartości i blichtr cywilizacji. Przerażały go symp¬tomy bezdusznych, nieludzkich zjawisk w polityce, go¬spodarce, komunikacji międzyludzkiej, w życiu i publicznym. Nawet o sztuce współczesnej wyrażał się negatywnie. Wychodził z założenia, że powinna łagodzić, uszlachetniać i uwrażliwiać człowieka, a nie powiększać chaos swoim pseudointelektualnym bełkotem i pustym uczuciowo, wypranym z emocji i wzruszeń eksperymen¬tem. Jako artysta i jako człowiek był niepoprawnym tra¬dycjonalistą. Krytycy szukali źródeł jego malarstwa u Cezanne'a, Bonnarda, Moneta, Gauguina oraz u pol¬skich kolorystów z Cybisem i Pankiewiczem na czele. Szancenbach nigdy temu nie zaprzeczał. Kolor, światło i nastrój uczynił filarami swego malarstwa. Był mi¬strzem harmonii. Jego martwe natury, pejzaże i kwiaty emanują kolorem ostrym, ale czystym, wysmakowaną kompozycją, ciepłym światłem. Jest w nich jakaś niedefiniowalna, irracjonalna radość. I spokój.Nie znaczy to, że Szancenbach nie potrafił dynami¬zować obrazu. Widać to szczególnie w jego pejzażach górskich, tatrzańskich, gdzie artysta tak cudownie ma¬lował zadymkę śnieżną, deszcz, wiatr halny, wstające nad Morskim Okiem mgły, zachód słońca - słowem ruch w przyrodzie. Dzięki tym elementom wprowadzo¬nym do pejzaży zyskały one jakieś nieokreślone napię¬cie, dynamikę, znamię upływającego czasu. Oczywiście i tutaj malarz śmiało operował kolorem, mocno kontra¬stował faktury skal i wody, jednak przykrywając tło de¬likatną strukturą deszczu, mgły, wiatru, operując wręcz ezoterycznym światłem - stworzył jeden z najlepszych cykli pejzaży górskich, w którym czuje się jakieś głębo¬kie pochylenie nad przemijaniem.
Nawiązując do tradycji, z jaką się utożsamia twór¬czość Szancenbacha (impresjonizm, fowizm, koloryzm), Maria Rzepińska odpowiada na istotne pytanie, jak ar¬tysta wracał do źródła, z którego wypływała jego twór¬czość:
„Tym dalszym krokiem jest intensyfikacja chromatyki, nasilenie indywidualnej jakości barwy w obrębie płótna tak, aby przemawiała pełnym głosem. Taką jed¬noznaczną, autonomiczną wartość czystego, pełnego koloru uzyskiwali fauviści, kładąc równomierne, jedno¬lite plamy farby, określające formę, ale nie zróżnicowa¬ne w odcieniach. Ten sam efekt siły i czystości koloru uzyskują malarze abstrakcyjni, nie liczący się z czynni¬kami takimi jak światło i substancja rzeczy widzianych w naturze.
Ale Szancenbach liczy się z naturą i w niej widzi źródło możliwości kolorystycznych. Liczyło się z nią także pokolenie kapistów (nazwa tutaj umowna, gdyż oznaczano nią potem innych malarzy podobnej orienta¬cji). Transponowali oni obserwowane światła i cienie, refleksy i połyski na jakości chromatyczne, przy czym w skrupulatnym notowaniu zróżnicowanych tonów roz¬bijali kolor na drobne plamy. Obrazy kapistów najbar¬dziej typowych, jak np. Jan Cybis są bardzo starannie i mozolnie obmyśloną tkaniną kolorystyczną, ale żadna barwa nie dominuje i rzadko przemawia pełnym gło¬sem. U Szancenbacha sprawa wygląda nieco inaczej. Równie ważna jest u niego tendencja do tłumaczenia światłocieniowych walorów na jakości barwne pryzma¬tu. Ale jego obrazy mają zdecydowanie eksponowane strefy kolorowe, choć nigdy nie jest to kolor położony płasko i jednolicie. W obrębie strefy czerwieni czy stre¬fy błękitu odbywa się kunsztowna gra odcieni zróżnico¬wanych a przecież pokrewnych i tworzących syntezę wrażenia barwnego. Kolor lśni swoją wartością autono¬miczną a równocześnie materializuje się w przedmiocie, w którym rozpoznajemy muszlę, skrzypce, owoc czy kra¬ba. Słyszałam kiedyś powiedzenie: „Przecież nasze oczy zmieniają świat". Uwaga zdumiewająco trafna a zro¬biona przez tzw. prostego człowieka. Oczy i ręka Szancenbacha zmieniają świat w barwną ekstazę".
Pozwoliłem sobie na ten długi cytat nie tylko ze względu na autorytet autorki, ale przede wszystkim ze względu na lapidarną, a jakże esencjonalną i traf¬ną charakterystykę indywidualności estetycznej Szancenbacha. Oczywiście cytowana opinia dotyczy ta¬jemnic warsztatu, traktowania przez artystę elementów malarskich. W kategoriach filozoficznych i intelektual¬nych twórczość Szancenbacha należy traktować jako swoisty protest przeciwko monotonii egzystencji i zgo¬dzie na nią, przeciwko chaosowi świata i degradacji na¬tury. Sam malarz podkreślał, że wśród natury, w krajobrazie czuje się najlepiej. Zapewne zgodnie z su¬gestią, że właściwie nie kochamy ludzi, ale miejsca, a więc krajobrazy przede wszystkim, które nas łączą w dobrych, serdecznych wspomnieniach. A że charak¬ter tego protestu ma formę sztuki emanującej pięknem i dobrem? Jak ma protestować artysta, który nie chce szokować i judzić, lecz uszlachetniać i uwrażliwiać?
Szancenbach z natury był postacią łagodną i przyja¬zną światu. Widać to nie tylko w stosunku do uczniów, do Akademii czy środowiska, ale również w pozamalarskich wartościach, które sobie cenił. Każdą wolną chwilę spędzał w górach, w plenerze, w zaciszu domu nieopodal Sikornika, w ogrodzie. Mimo, że miał kłopoty ze zdrowiem, palił jak lokomotywa. Umiał być wierny w miłości i w przyjaźni. Nie unikał tych dodatków do stołu, które dają przyjemność konsumpcji i konwersa¬cji. Uwielbiał jeździć samochodem, i zawsze którymś z modeli Mercedesa. Prowadził ostro, lecz rozważnie. Szanował również miasto, czego dowodem liczne krajo¬brazy Krakowa, Paryża czy Amsterdamu na jego obra¬zach. Więc trudno byłoby go posądzać o jakieś ortodoksyjnie negatywne nastawienie do cywilizacji. Je¬go protest jako artysty dotyczył raczej ślepoty intelektu¬alnej człowieka. Poprzez swoje „szalone" kolorystycznie malarstwo chciał mu otworzyć oczy na jego uzależnie¬nie od szpetoty i stereotypu. Czynił to świadomie i kon¬sekwentnie, tak, jak świadomie kontrolował własny akt twórczy. Oczywiście do czasu, aż obraz nie przejmował inicjatywy...
Od początku lat 70. obrazy Szancenbacha sprzeda¬wały się bardzo dobrze w świecie i w kraju. Sam artysta kiedyś wyjaśniał, dlaczego organizuje tak mało wystaw indywidualnych. Po prostu nie miał w pracowni tyle płócien, by wystarczało na dobrą wystawę indywidual¬ną. Myślę, że tajemnica powodzenia i popularności ma¬larstwa Jana tkwi w jego przesłaniu intelektualnym. To znaczy: w tym, że właściwie tego przesłania sformuło¬wanego expressis verbis nie ma. Szancenbach doskona¬le zdawał sobie sprawę z trafności wyboru i zastosowania środków malarskich. Dlatego nie przej¬mował się tym, że tak często powtarzał motywy, szcze¬gólnie w martwych naturach. Stół, owoce, kwiaty, przedmioty ze szkła - to główni aktorzy większości mar¬twych natur, ale za każdym razem jakże inaczej kolory¬stycznie owe motywy zostały potraktowane! Rzeczywiście, jak aktorzy, którzy w jednej chwili zmie¬niają kostium i potrafią zagrać zupełnie inną, niż przed chwilą, postać.
Przesłanie Szancenbacha można zamknąć w jednym zdaniu: wszyscy wiemy, że świat jest dość szpetny, a na¬sze życie złożone i pogmatwane, ale zobaczcie, jakie piękne może być malarstwo.
„- Obraz - mówił artysta — może być przecież zasko¬czeniem, niespodzianką, ukazując inne, nieprzewidzia¬ne aspekty rzeczywistości poprzez pryzmat osobowości artysty. Nie powinien nudzić, bo to w sztuce śmiertelny grzech. Ja chcę sobie wytłumaczyć na płótnie to, co mnie otacza - na swój sposób. W tym sensie maluję wciąż ten sam obraz, rozpisany na wiele obrazów. Chcę ukazać moją wewnętrzną prawdę, w której odbija się świat zewnętrzny. Nie maluję dla żadnej artystycznej doktryny teoretycznej. Formułę znajduję, poszukując sposobów wyrażania moich przeżyć, stanów emocjonal¬nych".
Mimo że, jak wspomniałem, jego obrazy osiągają na aukcjach wysokie ceny (w rankingach marszandów Szancenbach wciąż jest w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się malarzy), artysta miał do rynku sztu¬ki stosunek niezwykle trzeźwy.
„- Niewielu jest dzisiaj autentycznych malarzy - twierdził - którzy potrafią uchronić siebie i swoją sztukę od deformacyjnych wpływów rynku, zachować swoją niezależność. Pogoń za sukcesem, pospieszna ule¬głość wobec sezonowych nakazów mody, łatwa rezygna¬cja z własnego stosunku do świata - oto słabości sztuki współczesnej. W czasach, gdy swoboda twórcza zamie¬nia się tak łatwo w swawolę, często nie popartą umie¬jętnościami - grozi nam bełkot estetyczny".
Dla mnie zastanawiająca jest wierność i obrona „malarskości" malarstwa, jakie cechują sztukę Jana Szancenbacha oraz wielu mistrzów koloru i światłocienia. Szczególnie bardzo odważne wobec krzyku cywili¬zacji przełożenie tradycji na humanizujący nasz koniec wieku protest przeciwko degradacji wartości zawsze dla człowieka najważniejszych. Myślę, że Szancenbach w tym proteście stosował po prostu łagodną perswazję i stoicki spokój. W ogóle nie podejmował dyskusji z przeciwnikami i zwolennikami sztuki agresywnej, po¬pulistycznej, masowej, jarmarcznej. Każdy jego obraz powtarzał jakby tę samą myśl: nie dajmy się zmechani¬zować i wtłoczyć w bezduszny, krzykliwy, nienażarty tłum. W tym sensie malował ten jeden obraz przez ca¬łe życie.
Jeśli tak często akcentował potrzebę intelektualne¬go panowania nad aktem twórczym, to dlatego, że w owym ostrzeżeniu zalecał odbiorcy ostrożność przed emocjonalnym i spontanicznym jedynie (lub głównie) odbiorem oraz interpretacją świata. Stąd, w moim od¬czuciu, na obrazach artysty panuje nastrój wyrażany ko¬lorem, malowany w dużej mierze ciszą, pełnym harmonii spokojem. Jakby Szancenbach nie chciał przeszkadzać odbiorcy w spokojnym kontemplowaniu kolorystycznych walorów dzieła, jakby chciał mu poda¬rować chwilę relaksu: sam na sam ja i obraz - i jest cu¬downie.
Wspomniałem o nastroju. Wynika on przede wszystkim z zestawień kolorystycznych, operowania plamą i tonacji świetlnych. W pejzażach z Krakowa, nostalgiczno-lirycznych, gdzie pełno dorożek, drzew, fragmentów architektury, wiatru - dominują drobne plamy, tonacje kolorystyczne z jednej rodziny, przez gę¬sto tkany ażur przebijają odrobinki światła. Te pejzaże zdradzają duszę impresjonisty. Nawet jeśli niektóre cha¬rakteryzuje ostre zestawienie kolorów, faktura plam gęstnieje - wciąż mamy poczucie spokoju, ładu i har¬monii. W przypadku martwych natur czy kwiatów ze¬stawienia kolorystyczne są bardziej ostre, zdają się atakować oko, wykazywać pewną agresywność. Ale to i tylko pierwsze wrażenie. Już po chwili uspokaja nas statyczność i wyciszenie tematu. Możemy spokojnie smakować zdumiewającą umiejętność autora w operowaniu barwą.
Tak więc bez względu na to, czy Szancenbach tworzy nieco rozświetlony obraz krakowskich Plant, czy komponuje wręcz realistyczny obraz portu we Francji, czy wreszcie śni mu się trochę Chagallowski w klimacie pejzaż z Amsterdamu - zawsze broni malarskości w ma¬larstwie... Przepraszam, zawsze bronił. Czas teraźniejszy uśpił moją świadomość i przez moment mi się wydawa¬ło, że to przecież niemożliwe żeby go już nie było...
Jeszcze na początku 1998 roku razem ze swoimi przyjaciółmi obchodził w pracowni 70-te urodziny. Jego przyjaciel, Zbigniew Kazimierz Witek, wspomina tak to ostatnie miesiące Jana:
„W połowie roku pogorszył się stan jego zdrowia. Jeszcze zdążył być ze swymi studentami i asystentem, adiunktem Januszem Matuszewskim, na Harendzie. Po powrocie z pleneru dobiła go choroba jego wiernego przyjaciela — pieska Ikara. Jeszcze zdążył ufundować studentce Annie Kostenko swoje pierwsze prywatne stypendium do Paryża, lecz cho¬roba nie pozwoliła mu już przybyć do Pałacu Sztuki na otwarcie jej wystawy. Musiały mu wystarczyć przywiezio¬ne do domu kwiaty od Ani, wideo i katalog. Z dnia na dzień pogarszał się stan jego zdrowia, walczył z chorobą, a jeszcze zdecydował o przyłączeniu domu do kanalizacji. Pobyty w szpitalach stawały się coraz częstsze i dłuż¬sze, przyjmował coraz więcej lekarstw nieobojętnych dla organizmu. Gasł. Ten uroczy człowiek, którego całe życie otaczały rzesze kolegów i przyjaciół, był pod koniec życia osa¬motniony, izolowany przez jednych przyjaciół od innych przyjaciół. Dlaczego?!
Zmarł 15 grudnia 1998 roku kilka minut po 22.00 w renomowanej klinice w Krakowie".
Szancenbach nale¬żał do tych artystów, którzy chętnie darowali swoje pra¬ce na aukcje, z których dochód przeznaczano na cele społeczne. W ten sposób sporo grosza przeznaczył m.in. na odnowę zabytków Krakowa.
Jan Szancenbach - jeden z najbardziej krakowskich artystów, legendarnych postaci tego miasta, malarz światowego formatu, piękny duchowo człowiek - całe życie poświęcił dla dwóch spraw: poszukiwaniu propor¬cji pomiędzy podstawowymi składnikami dzieła malar¬skiego i pracy pedagogicznej.
Wydaje mi się, że jeszcze wczoraj byłem w jego pra¬cowni przy ul. Halki, że tradycyjnie poplotkowaliśmy, wypaliliśmy po całym...
10 lat temu odszedł jeden z najciekawszych malarzy polskich XX wieku. Najbardziej wyrazistych, konse¬kwentnych, wrażliwych i europejskich.