Hanna Rudzka-Cybis

   Tadeusz Kucharski: Pani Profesor, jak do tego doszło, że Pani - jedyna córka z tzw. dobrego domu - wybrała tak ciężki zawód, jakim jest zawód artysty malarza?
   
   Hanna Rudzka-Cybisowa: Stało się to trochę przez przypadek. Gdy chodziłam do gimnazjum, matka -
   widząc, że lubię malować - posłała mnie na naukę rysunku do pewnego malarza, ucznia Gersona. Nauka polegała na tym, że mistrz stawiał jakiś przedmiot do rysowania i - niczego nie wyjaśniając – szedł grać w karty z gospodynią. Miałam wtedy 15-16 lat. Gdy zdałam maturę, ojciec obiecał mi enigmatycznie, że będzie mnie kształcił dalej, nie określając, w jakim kierunku, tymczasem jednak życzył sobie, abym pozostała w domu, na co musiałam się zgodzić. Ojciec miał przedsiębiorstwo prowadzące sprzedaż maszyn rolniczych i węgla. Umyślił sobie, że będzie dobrze dla tego przedsiębiorstwa, jeśli ja - osoba godna zaufania - będę prowadzić kasę. Musiałam więc siedzieć codziennie w tej kasie i liczyć, liczyć, w czym pomagał mi jeden z buchalterów. Okazało się jednak, że mam ciągle manko. Po jakimś czasie matka uprosiła ojca, żeby wziął do kasy kogoś innego. Wtedy ujawniło się, że to manko miałam dlatego, iż ten, kto mi pomagał, kradł. Mój honor został uratowany. Ale - co ważniejsze - rodzice zdecydowali się posłać mnie na studia. Za moją zgodą wybrali mi Szkołę Sztuk Pięknych w Warszawie, żebym zdobyła tam zawód nauczycielski rysunku i była w życiu samodzielna. Gdy wyjeżdżałam, przyjaciele domu mówili: "Panno Haniu, po co pani jedzie do tej
   szkoły, pani tak ładnie maluje, a tam panią zepsują".
    W Warszawie trafiłam do pracowni Miłosza Kotarbińskiego, który nie starał się nigdy przerabiać mnie na własną modłę, raczej podtrzymywał mnie w wierze we własne możliwości. Po trzech latach nauki musiałam zrobić kurs dla nauczycieli rysunku i podjąć pracę w gimnazjum w Lublinie. Wtedy mój brat cioteczny - dr Feliks Hilchen, dyrektor portu wolnego miasta Gdańska - zaproponował mi finansowanie dalszych studiów, co przyjęłam z radością. Zdałam egzamin do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i zostałam przyjęta na drugi rok studiów, mogłam więc od razu wybrać sobie pracownię...
   
   - Wybrała Pani pracownię Ignacego Pieńkowskiego, malarza jakby z innej epoki, dlaczego?
   - Chciałam pójść do pracowni Stanisława Dębickiego, poprosiłam go o przyjęcie, ale powiedział mi, że kobiet nie przyjmuje.
   - Wiadomo, że w czasie studiów poznała Pani Jana Cybisa. Jak do tego doszło?
   - Podczas egzaminu wstępnego na Akademii. Zdawała nas cała gromada. Później zaprzyjaźnił się z tymi kolegami, z którymi i ja się zaprzyjaźniłam, chodziliśmy więc razem na wycieczki za miasto, na wieczorki urządzane przez Brunona Jasieńskiego i Stanisława Młodożeńca, w czasie których czytano Błoka, Jesienina, Majakowskiego...
   - Jak doszło do Pani małżeństwa z Cybisem?
   - W czasie studiów początkowo mieszkałam w internacie dla studentek Uniwersytetu Jagiellońskiego,
   prowadzonym przez urszulanki, a Jan u Pugetów przy ulicy Wolskiej. Po opuszczeniu internatu urszulanek zamieszkałam u pani Jadwigi Siedleckiej, siostry profesora Michała Siedleckiego. Tutaj Jan odwiedzał mnie dość często. Siedlecka polubiła go. W 1923 roku wśród przyjaciół Jana zrodził się plan ich wspólnego wyjazdu do Paryża na dalsze studia. Pani Siedlecka - osoba miła i doświadczona – powiedziała wówczas, że byłaby z nas dobra para, że powinniśmy się pobrać i razem pojechać do Paryża. Jan zapalił się do tej myśli, ja jednak miałam wielkie opory, bo nigdy dotąd nie myślałam o małżeństwie. Chciałam pracować i obawiałam się, że małżeństwo może mi w tym przeszkadzać. Dopiero gdy zbliżał się już termin wyjazdu do Paryża, zdecydowałam się. Decyzja była tak nagła, że zdążyłam zawiadomić rodzinę na trzy dni przed ślubem. Na ślub przyjechała matka z moimi braćmi. Ale dr Hilchen - który finansował moje studia, zabrał od mojego brata moją metrykę urodzenia i chrztu, żeby uniemożliwić mi małżeństwo. Drugi brat musiał w nocy jechać z Krakowa do Mławy po nową metrykę.
    Ślub odbył się 22 lipca 1924 roku w kościele św. Floriana, w tym samym, w którym brał ślub Stanisław Wyspiański. Wesele urządziła nam u siebie pani Siedlecka. A, Hilchen długo nie chciał akceptować mojego małżeństwa, jeszcze do Paryża pisał mi, żebym wracała, bo ma dla mnie dobrego kandydata na męża.
   
   - Wiadomo powszechnie, że do Paryża wyjechaliście całą grupą w dniu 1 września 1924 roku. Kto byt w tej grupie?
   - Do Paryża wyjechało nas jedenaścioro: Józef Jarema, Jan Cybis, Józef Czapski, Artur Nacht, Zygmunt Waliszewski, Tadeusz Potworowski, który później przybrał imię Piotra, Marian Szczyrbuła, Janusz Strzałecki i jego świeżo poślubiona żona – Janina Przecławska-Strzałecka, Seweryn Boraczok, no i ja.
   
   - To Blumówna - zdaje się - pisze, że tych kilku chłopców trochę tłamsiło Panią, w każdym razie nie traktowali Pani równie poważnie jak siebie.
   - Nie miałam nigdy poczucia krzywdy. Byłam świadoma tego, że zostałam zabrana do Paryża tylko dzięki temu, iż jestem żoną Cybisa, czułam zazdrość większości z nich, a raczej ich wściekłość na Jana za to, że uwikłał się w tak marną sprawę, jak małżeństwo. Zdawałam sobie też sprawę z egoizmu tego towarzystwa, złożonego przecież z samych artystów, wiedziałam, że każdego malarza interesuje tylko jego własna twórczość. Nigdy więc nie oczekiwałam uznania ze strony kolegów, mimo iż przyjaźniłam się z wszystkimi, a najbardziej z Artkiem Nachtem.
   
   - Czy pamięta Pani wasz wyjazd do Paryża?
   - Tak, jakby odbył się wczoraj. Na dworcu w Krakowie żegnały nas tłumy przyjaciół i znajomych. Pod-
   róż trwała chyba półtorej doby. Nasz wagon rozbrzmiewał muzyką gitarową, pamiętam jeszcze kuplet śpiewany Artkowi: "In die Schule Artur Nacht".
    Do Paryża przyjechaliśmy późnym wieczorem. Na
   Gare du Nord oczekiwał nas Ludwik Puget. Już wcześniej wynajął dla nas pomieszczenie w liceum
   Janson de Sailly przy rue de la Pompę, dokąd zawiózł nas taksówkami, pamiętam, że ulica ta wydała
   mi się dziwnie lśniąca...
    W liceum spędziliśmy kilka dni, po czym każdy poszukiwał sobie locum na własną rękę. Ja z Cybisem zamieszkaliśmy w Hotel de Breste na rue des Rennes, pomiędzy Montparnassem a placem Saint-Germain, dziś jest to hotelik turystyczny...
   
   - Nigdzie nie znalazłem takiej informacji, że mieszkaliście państwo w hotelu.
   - Bo mieszkaliśmy tam bardzo krótko. Po kilku miesiącach zabrakło nam pieniędzy na komorne, które w Paryżu płaci się kwartalnie, co robi duże sumy, a ponieważ w tym czasie zwolnił się pokój w budynku pani Lapersonne, więc wzięliśmy ten pokój. Był on dość duży, miał dwupalnikową kuchenkę gazową, klozet na półpiętrze i wodę na podwórku. Był okrągły, składany stół, na targu staroci kupiliśmy dwa lub trzy krzesła, było dość sympatycznie. Ściany pokoju były świeżo wytapetowane szarym papierem pakunkowym. Byliśmy zadowoleni z tego pokoju do nadejścia pierwszej nocy. W nocy zza tapet wyszły pluskwy. Pan sobie nie wyobrazi ile ich było! Poduszki stały się natychmiast czerwone. To było przerażające! Coś okropnego! Nie mogliśmy uciec przed tymi pluskwami, bo nie mieliśmy pieniędzy na nic lepszego, kupiliśmy więc kilka litrów spirytusu denaturowego, zerwaliśmy te tapety i zmywali ściany spirytusem aż znikło to paskudztwo. W tym odpluskwionym pokoju mieszkaliśmy aż dwa lata.
   
   - Podobno Cybis nigdy nie martwił się waszą trudną sytuacją materialną. Czapski, który był w Paryżu tak blisko was, pisze: "Kiedy mu rano w tamtych czasach żona mówiła, że mają już wszystkiego tylko 15 franków w portmonetce, odwracał się do ściany i mówił: To mnie nie obchodzi".
   - Był pomiędzy nami taki podział zajęć, że do mnie należała troska o sprawy bytowe, ale wcale nie czuję się z tego powodu taka ważna. Przecież ja mnóstwo skorzystałam z obcowania z Janem, z jego postawy. Nawet profesor nie ma takiego wpływu na studenta, jaki mogą mieć koledzy, a zwłaszcza ktoś, kto jest taką indywidualnością jak Cybis i z kim przebywa się nieustannie.
   
   - Jak Pani realizowała tę troskę o sprawy bytowe?
   - Początkowo zarabiałam robieniem w Luwrze kopii różnych obrazów, oczywiście na obstalunek. Kopiowałam Rubensa, Corota, Veronese'a, Watteau... Później sprzedawałam własne gwasze. Gwasz robi się szybko, a materiały są tanie, był to więc najlepszy zarobek. Zostawiałam Janowi pracownię - bo mieliśmy wspólną - i kafetierę pełną kawy oraz bułki lub chleb z czymś tam, zabierałam stołek, parasol i tekę pod pachę i szłam w plener - na ulicę lub pod któryś z mostów - i malowałam pejzaże.
    Nie mając znikąd pomocy i utrzymując się z własnych zarobków, mieszkaliśmy bardzo skromnie,
   a początkowo wręcz nędznie. Jadaliśmy w najtańszych, robotniczych restauracjach i bistrach, a potrawy gotowe kupowaliśmy w gorszym gatunku. Nieraz brakowało nam pieniędzy na metro, schodziliśmy więc cały Paryż pieszo. Kiedyś odwiedził mnie dr Feliks Hilchen. Mieszkaliśmy jeszcze wówczas u pani Lapersonne. Gdy mój kuzyn i jego żona zobaczyli, w jakich warunkach żyjemy, byli przygnębieni. Hilchen powiedział, że będzie nam przez cały rok przysyłał pieniądze, żebyśmy mogli spokojnie pracować i szybciej stanąć na nogi finansowo. I rzeczywiście, przysyłał nam sto dolarów miesięcznie. Gdy spytałam, kiedy mu to zwrócę, odpowiedział: "Zwrócisz mi, pomagając ludziom będącym w potrzebie". Zaprosił nas też do siebie do Gdyni na najbliższe wakacje, mając w tym - jak się później okazało - swój plan wyciągnięcia nas z tej biedy.
   
   - Z dziennków Cybisa wiadomo, że skorzystaliście z tego zaproszenia.
   - Tak. Było to w lipcu 1927 roku. Mieszkaliśmy już wtedy - dzięki pomocy Hilchena - przy rue Malacoff w robotniczej dzielnicy, gdzie nasza grupa wynajmowała całe siódme piętro z windą, stanowiące jakby naszą kolonię. Wyjeżdżając do Polski na owe wakacje, powierzyliśmy mieszkanie Brunonowi Jasieńskiemu i jego żonie Karze. Nad polskim morzem odpoczywaliśmy przez dwa bardzo pogodne miesiące...
   
   - Cybis wspomina w dziennikach, że Hilchen chciał go zatrzymać w Polsce, oferując mu posadę w jakimś biurze handlowym.
   - Hilchen nie umiał zrozumieć naszych ambicji artystycznych, dziwił się, że Jan po trzech latach pobytu w Paryżu nie zrobił jeszcze kariery. Nie umiałam mu wytłumaczyć, dlaczego Jana nie interesuje kariera w tym znaczeniu, jak on ją rozumiał. Hilchen uważał też, że się marnuję, cerując skarpetki i gotując w Paryżu. Zaproponował nam pozostanie w kraju, obiecując Janowi świetną posadę...
    - Cybis - oczywiście - nie przyjął jej, pisze bowiem, że wolał zginąć z głodu na Montparnassie, patrząc jak malują Waliszewski i Jarema, niż przyjąć tę szlachetną ofertę.
   - Tak. Bardzo to zirytowało Hilchena. Oświadczył, że w takim razie nie będzie nam już w niczym pomagał. Wkrótce po tym zapakował żonę i dwóch synów do samochodu i pojechał do Włoch.
   - A państwo nie mieliście nawet na bilet powrotny, jak wspomina Cybis.
   - Pojechaliśmy do Warszawy, do senatora Laurysiewicza, którego poznaliśmy w Paryżu dosyć prywatnie, skoro opowiadał w naszej obecności Pankiewiczowi, jak to na życzenie Gabrieli Zapolskiej, z którą był zaprzyjaźniony, opisywał wschody i zachody słońca do jej książki, bo jej się nie chciało. Wiedząc, jak hojnie wspomaga Pankiewicza, ośmieliliśmy się prosić go o pożyczkę kilkuset złotych. Odmówił, oświadczając, że pomaga tylko Pankiewiczowi.
    Pojechaliśmy więc do mojego ojca do Lublina. Ojciec powiedział, że nie ma gotówki i dał bilecik do
   swego brata ciotecznego - adwokata Jeżewskiego z Warszawy - który był u mojego ojca mocno zadłużony. Wróciliśmy więc do Warszawy. Jan czekał w kawiarni, a ja poszłam do krewniaka. Nie zastałam go, czekałam na niego jak na szpilkach, bo wkrótce mieliśmy pociąg do Paryża. Wreszcie przyszedł, mówi: "Kuzyneczko kochana, mogę ci dać tylko 500 złotych, bo nie mam w domu więcej gotówki, a bank już zamknięty, ale zostaw mi swój adres, to ci przyślę więcej". Wzięłam te 500 złotych i na tym się skończyło, nigdy nic nie przysłał.
   
   - W 1931 roku kapiści zdecydowali się wrócić do Polski. Dlaczego?
   - Pojechaliśmy do Paryża na kilka miesięcy, a minęło już siedem lat, pora więc było wracać. Na naszą dość nagłą decyzję wpłynął jednak fakt, że Karol Stryjeński, który w tym czasie budował w Warszawie Instytut Propagandy Sztuki dla tworzenia prawdziwego życia artystycznego w Polsce, przyjechał do Paryża i mówi do nas: "Słuchajcie, wy tu sobie siedzicie, a w Polsce konieczna jest zmiana warty. Myśmy się już dość napracowali, wracajcie więc, żeby nas zastąpić". Miał na myśli takich nowoczesnych animatorów życia artystycznego, jak Skoczylas, Jastrzębowski, Starzyński, Lorentz i on sam ma się rozumieć. Skoro takie zadanie czeka nas w kraju, to trzeba wracać.
   Wyjechaliśmy wszyscy - oprócz Strzałeckiego - jesienią 1931 roku.
   
   - Jak wam się powodziło w kraju?
   - Marnie. Jaki był stosunek do nas tak zwanego mecenatu państwowego, niech panu uświadomi fakt,
   że po powrocie z Paryża dostaliśmy oboje z Cybisem trzysta złotych z Funduszu Kultury, a Zyga Waliszewski dostał stypendium w wysokości stu złotych miesięcznie dopiero na kilka miesięcy przed śmiercią w 1936 roku, a dostał je tylko dlatego, że był kaleką, bez obu nóg, potrzebującym stałej opieki, a nie dlatego, że był wybitnym artystą.
   
   - Już w 1932 roku wyjechała Pani z mężem do Krakowa. Dlaczego?
   - Związek Polskich Artystów Plastyków powierzył Janowi redagowanie "Głosu Plastyków", którego siedziba znajdowała się w Krakowie. U nas w domu była redakcja pisma, Jan poświęcał mu prawie cały swój czas. Redagował je wspólnie z Kazimierzem Miterą bezpłatnie. W Krakowie związaliśmy się z teatrem "Cricot" Jaremy, z postępowymi pisarzami i poetami, jak Kruczkowski, Polewka, Piwowar, Czuchnowski. Cały Kraków nazywał nas żydokomuną.
   
   - Wiadomo, że wojna rozdzieliła Panią z mężem. Jak to było?
   - Lato 1939 roku spędziliśmy w majątku Mycielskich w Wiśniowej. Tu dotarło do Jana powołanie do wojska. Kazano mu zgłosić się do swej jednostki w Krakowie. Gdy przyjechał do Krakowa, okazało się, że jednostka poszła już na wschód. Kazali mu gonić jednostkę, ale zabrali mu wszystkie dokumenty, prawdopodobnie przez podejrzliwość, że - jako pochodzący z terenów niemieckich - może być szpiegiem. Goniąc swą jednostkę, dotarł aż do Krzemieńca. Tu zamieszkał początkowo u Szczepańskich, a później z Heleną Zarembianką.
   
   - A co z panią działo się w czasie wojny?
   - Uciekłam przed Niemcami - wraz z Mycielskimi - pod Lwów, po czym wróciliśmy do Wiśniowej. Mycielscy obawiali się, że mnie nie wyżywią, pojechałam więc do Krakowa. Miałam tu mieszkanie w hotelu "Saskim". W 1941 roku Niemcy wyrzucili mnie z hotelu, jak zresztą wszystkich gości, między innymi Orkanową i kilku aktorów. Przeniosłam się do pracowni Jana przy ulicy Lubomirskich, z której dozorca kamienicy zdążył już zrobić sobie składzik. Pamiętam, jak na dwukołowym wózku przeprowadzali mnie Wołodia Konstantynów, Andrzej Stopka i inni koledzy, lał wtedy deszcz, było to coś tak komicznego, że pan pojęcia nie ma.
   
   - Juliusz Studnicki mawiał o Pani: "Hani należy się pomnik za jej działalność w latach okupacji", nie wyjaśniając nigdy - przynajmniej słowem drukowanym – co ma na myśli. Czy Pani wie, o co mu chodziło?
   - Chyba o to, że zorganizowałyśmy z Orkanową samopomoc koleżeńską dla członków Związku Plastyków, nie mających stałego źródła utrzymania.
   
   - Czy mogę prosić o szczegóły tej akcji?
   - Orkanowa, która była bardzo wyrobiona społecznie - była przecież żoną pisarza i społecznika - wystąpiła wraz ze mną do władz Związku Artystów Plastyków w Krakowie z propozycją zorganizowania samopomocy. Ówczesny prezes Związku - Adolf Szyszko-Bohusz - powiedział: "Dobrze, ale ja nie biorę za to odpowiedzialności, bo nie ma z czego płacić, jak splajtujecie". Poprosiłam mecenasa Woźniakowskiego (znanego z procesu Gorgonowej), z którym byłam zaprzyjaźniona, bo przed wojną kupował u Jana i u mnie obrazy, żeby napisał nam prośbę do władz
   niemieckich o zezwolenie na otwarcie w Domu Plastyków kawiarni na wzór tej, którą w Warszawie
   zorganizowali aktorzy. Pismo złożyliśmy w Wydziale do Spraw Polskich, na ręce pana Twardowskiego, starego profesora. Władze wyraziły zgodę i przyznały nam przydziały żywności. Na naszego przedstawiciela w kontaktach z Niemcami dał się namówić - całkiem bezinteresownie - rzeźbiarz Stefan Zbigniewicz, znający doskonale niemiecki.
    W kawiarni pracowało około 60 osób, wśród nich tacy artyści, jak Ludwik Puget czy Zbigniew Pronaszko. Jako kasjer pracował Witold Wyspiański, bratanek wielkiego artysty, działacz RPPS, który pod pseudonimem "Włodarczyk" pełnił funkcję przewodniczącego konspiracyjnej Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie. Każdy pracujący u nas kelner otrzymywał zapłatę za dyżur i bezpłatne wyżywienie w czasie pełnienia dyżuru, a za zarobione pieniądze prowadziliśmy jadłodajnię dla dwustu osób...
   
   - Myślę, że Juliusz Studnicki miał na myśli inną Pani działalność. Wdowa po Studnickim - profesor Krystyna Łada-Studnicka - którą niedawno także o to zapytywałem, powiedziała mi, że główne Pani zasługi w czasie wojny, to ukrywanie Żydów i komunistów. Wiadomo na przykład, że wybitny rzeźbiarz Henryk Wiciński zmarł w 1943 roku jako Pani "podopieczna na myśli. Czy Pani podopieczny". Był on członkiem KPP, która to partia - o ile wiem - nie była Pani bliska.
   - Więc niech pan sobie wyobrazi, że ściągnęłam do Krakowa także jego siostrę - komunistkę więzioną za sanacji - żeby pomogła mi opiekować się nim, bo był w ciężkim stanie, a musiałam zajmować się także drugim chorym na gruźlicę - malarzem Wołodią Konstantynowem. Musiałam zresztą opiekować się także chorą matką Waliszewskiego, bo Zyga już nie żył, a wdowa po nim - Żydówka - musiała się ukrywać...
   
   - Od profesor Łady-Studnickiej i Pani ucznia – Leszka Dutki - wiem, że ukrywała Pani ternową i Seydenmanową, o czym nie lubi Pani mówić, tym razem jednak bardzo o to proszę.
   - Cóż z tego, że je ukrywałam, skoro obie zginęły.
   - Proszę mimo to opowiedzieć, jak to było ze Sternową?
   - Tonka, żona Jonasza Sterna, mieszkała u mnie, utrzymując się z szycia, które jej organizowałam, bo była krawcową. W jej urodzie nie było śladu cech semickich, mimo to żyła w nieustannym lęku, że zostanie wykryta przez Niemców, nie mogłam jej przekonać, że nie jest zagrożona bardziej ode mnie. Na początku 1944 roku dostała od Józef ki Wnukowej przesyłkę ze Lwowa, zawierającą komplet dokumentów na nazwisko "Maria Nowak". Gdy je zobaczyła, wpadła w panikę - przeraziło ją, że Wnukowa zna jej kryjówkę. Uroiła sobie, że Wnukowa współpracuje z gestapo, a przecież była ona także Żydówką. W tym przerażeniu podarła bardzo dobre dokumenty, musiałam wyrabiać jej nowe...
   
   - Skoro miała dobrą Kennkartę i aryjskie rysy, to dlaczego zginęła.
   - Któregoś dnia powiedziała mi, że wyjeżdża do Warszawy, bo spotkała znajomego Żyda ze Stryja -
   gdzie kiedyś mieszkała - i obawia się, że on ją wyda. Odradzałam jej jak mogłam, ale bezskutecznie. Po pewnym czasie dowiedziałam się od jej ciotki, że nie wyjechała do Warszawy, tylko poszła na gestapo w Krakowie i zgłosiła, że jest Żydówką. Na szczęście, nie ujawniła, u kogo dotąd mieszkała. Została od razu odstawiona do obozu w Płaszowie. Tutaj przebywała już owa ciotka, która jednak nie przyznała się do niej, a po pewnym czasie, gdy nie zdołano jej udowodnić, że jest Żydówką, została wypuszczona. Dzięki temu dowiedziałam się o tym, w jaki sposób Tonka dostała się w ręce gestapo.
   
   - A w jaki sposób zginęła Seydenmanowa?
   - Dorota mieszkała u mnie pod nazwiskiem "Trzaskowska". Pewnego dnia, o ósmej rano, przyszedł do mnie nieznany mi mężczyzna i wręczył mi list, zaadresowany do krakowskiego gestapo, zawierający donos, że ukrywam Żydówkę i wyrabiam dokumenty dla mieszkańców getta. Zażądał, abym list w jego obecności zniszczyła, bo w razie rewizji w moim mieszkaniu mogłyby być z niego duże kłopoty, i poradził, żebyśmy obie - Dorota i ja - ukryły się, bo autor anonimu może napisać drugi...
   
   - Kim był ten człowiek?
   - Nie przedstawił się, początkowo myślałam, że to szmalcownik, ale nie chciał żadnych korzyści, więc
   nabrałam do niego zaufania. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że nazywa się Marian Bomba, był
   działaczem podziemia i należał do zespołu, który badał na poczcie głównej w Krakowie listy adresowane do gestapo.
   
   - Posłuchałyście, panie, jego rady?
   - Ja zostałam w domu, natomiast Dorota pojechała do Rabki i zamieszkała tam u swojej kuzynki - doktorowej Lauerowej - wdowie po laryngologu. Niedaleko Rabki, w Dobrej, mieszkała - z dwojgiem dzieci i matką - inna kuzynka Doroty. Tę kuzynkę odwiedziła krewna z Warszawy - malarka Maryla Oppenheim - która przed wojną często przyjeżdżała do Dobrej na narty. Mieszkający obok szewc znał Marylę i wiedział, że jest ona Żydówką. Poszedł na posterunek granatowej policji w Dobrej i złożył doniesienie. Wszystkie trzy kobiety i dzieci zostały zawiezione do więzienia w Nowym Sączu. Nazajutrz Dorota przyjechała do Dobrej, do swej kuzynki, przywożąc jej chleb, który kupiła u jakiegoś
   Niemca. Nie zastała kuzynki i jej rodziny. Przyszedł natomiast szewc i zaprowadził ją na posterunek
   policji. Poszła tam pewnie bez obaw, mając dobre papiery na nazwisko "Trzaskowska" i aryjskie rysy.
   Tymczasem policja zatrzymała ją i także odwiozła do Nowego Sącza. Dorota - zapewne bez zgody policji - zdążyła jeszcze wysłać do mnie kartkę z wiadomością, dokąd ją zawożą. Wzięłam Gerżabka, zaprzyjaźnionego malarza, który miał kontakty z podziemiem, i pojechałam z nim natychmiast do Nowego Sącza. Zamieszkałam tu u malarki Maryny Ryter, która była znajomą moją, jak i Doroty. Maryna była działaczką Rady Głównej Opiekuńczej. Znałyśmy w Nowym Sączu pewnego Niemca, który prowadził fabryczkę włókienniczą i prosiłyśmy go, żeby interweniował w sprawie naszej przyjaciółki. On – chociaż Niemiec - był blady ze strachu. W tym czasie szef gestapo - niejaki Hamann - szalał w mieście. Co noc prowadzili ulicami i wywozili poza miasto Żydów na rozstrzelanie, słyszałyśmy stukot ich drewniaków na ulicach miasta. Także z fabryczki owego Niemca zostali zabrani wszyscy zatrudnieni tam Żydzi i zaraz rozstrzelani. Wśród rozstrzelanych w tej akcji była
   także Dorota, wybitna malarka.
   
   - Skąd Pani o tym wie?
   - Z celi, w której przebywała Dorota, została zwolniona pewna dziewczyna. Dorota dała jej pierścionek i poprosiła ją, by poszła do Maryny Ryter i powiadomiła ją o tym, co się stało. Dziewczyna ta przyszła do nas i opowiedziała o wszystkim, czego dowiedziała się od Doroty i z własnej obserwacji.
   W więzieniu Dorota, zaprzeczając, że jest Żydówką, została skonfrontowana ze swą kuzynką z Dobrej
   i jej dziećmi. Dzieci powiedziały, że Dorota jest ich ciocią...
   
   - W strasznie ponurą zabrnęliśmy tematykę, chciałbym od niej uciec. Tuż po wojnie została Pani profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie jako studentka nie miała Pani prawa wybrać sobie pracowni. Jak do tego doszło?
   - W styczniu 1945 roku przylecieli z Lublina kukuruźnikiem Stanisław Teisseyre i Jerzy Wolff z upoważnieniem ministra Wendego do zorganizowania na nowo Akademii Sztuk Pięknych i Związku Artystów Plastyków. Przyszli do mnie, ale u mnie było zimno, więc przenieśliśmy się do Tadeusza Wojciechowskiego i zwołaliśmy tam kilkunastu plastyków. Zaprosiliśmy także Eibischa i zakomunikowaliśmy mu, że chcemy, aby był rektorem Akademii. Zgodził się i zaczął kompletować senat. Początkowo weszli w jego skład - oprócz Eibischa - przedwojenni profesorowie: Dunikowski, Frycz, Jarocki, Pautsch, Pieńkowski i Weiss. Któregoś dnia przyszedł do mnie Eibisch z Rzepińskim, obejrzał moje płótna i mówi: "Wiesz co, ja zrobię z ciebie profesora, napisz podanie o nominację".
   Ponieważ przed wojną prawie dwadzieścia lat przebywał w Paryżu, nie wiedział widocznie, że w Polsce nie ma takiego zwyczaju. Podania - oczywiście – nie napisałam, ale w kwietniu 1945 roku senat wybrał Fedkowicza, Zbigniewa Pronaszkę i mnie na profesorów nadzwyczajnych. Gdy wchodziliśmy do sali posiedzeń senatu, Pautsch powiedział mi: "Pani kandydatura była stawiana przez kogoś w senacie już przed wojną".
   
   - Blumówna pisze, że okazała się Pani świetnym pedagogiem, niezmiernie cenionym przez swych uczniów. Czy znajdowała Pani satysfakcję w pracy pedagogicznej?
   - Satysfakcję? To ogromnie wyczerpująca praca, nie wiedziałam, że będzie mi to zabierało tyle czasu. Nie mogłam jednak z niej zrezygnować, bo w Polsce zostać profesorem - to zaszczyt, zapraszani są na to stanowisko tylko artyści uznani za wybitnych, trudno więc odmówić takiemu zaproszeniu.
   
   - Pani małżeństwo z Cybisem było uważane przez waszych przyjaciół za idealne, a mimo to po wojnie nie wróciliście państwo do siebie. Jeśli nie jest to sprawa zbyt intymna, czy po wojnie musiało dojść między państwem do rozwodu?
   - Jeszcze w Wiśniowej, w 1939 roku, otrzymywałam od Jana listy. Gdy spotkaliśmy się po wojnie, miał pomysł, żeby zachować nas obie - Helenę Zarembiankę i mnie. "Tyś ją powinna usynowić" - taka była jego pierwsza propozycja. Trudno o tym więcej mówić...
   
   - Mimo rozwodu Cybis zachował dla Pani serdeczność, a także respekt jako dla artystki, czemu daje wielokrotnie wyraz w swych dziennikach.
   - Gdy zapanował socrealizm, przysłał do mnie Dorninlka Horodyńskiego# żebym poradziła mu, co ma robić w tej sytuacji. Powiedziałam: "Niech pan powie Janowi, żeby malował tak, jak umie i lubi i nie przejmował się socrealizmem"...
   
   - Czy Pani w okresie socrealizmu uniknęła wszelkich kłopotów?
   - W zasadzie tak, bo - niestety - nie zostałam uznana za "formalistkę", jak Cybis czy Nacht-Samborski. Zresztą, za "formalistę", czy artystę, który interesuje się bardziej formą niż tematem, nie został uznany nawet Zbigniew Pronaszko. Zawdzięczaliśmy to zapewne temu, że Kraków nie miał takich aktywistów socrealizmu jak Warszawa. Wprawdzie przyjeżdżał Sokorski, ściągał studentów o jedenastej w nocy do swego pokoju w hotelu "Francuskim", ażeby opowiadali, co profesorowie mówią, czego wymagają itd. Jeden z nich chcąc podlizać się ministrowi, skarżył na mnie: "Pani profesor nie każe mi nigdy malować z natury". Na drugi dzień inni studenci opowiadali jak było. Tak wykoślawiano charaktery młodych ludzi. Studenci na ogół wspierali mnie w moim oporze przeciwko socrealizmowi.
   W 1950 roku byłam na kolacji w „Bristolu” w Warszawie, Miłoszem i Juliuszem Starzyńskim, dyrektorem Państwowego Instytut Sztuki, nagle Starzyński zaatakował mnie, że powinienem porzucić wizję sztuki francuskiej i zwrócić spojrzenie na wschód. Ja mu mówię: "Panie profesorze, przecież to pan lansował malarstwo kapistów! Teraz pan mi proponuje wyrzeczenie się tego, co zrozumiałam
   dzięki swej trudnej pracy?". Mówię też do Ważyka: "Adam, broń mnie, przecież ty jesteś tak samo zżyty z poezją francuską!". Ale on milczał, bo był już zorientowany, co się dzieje. Nie minęło pięć lat od tego spotkania, gdy nagle Starzyński odwrócił się od socrealizmu i wszelkiego realizmu i zaczął lansować tylko awangardę.
   
   - Umieszczono Panią w bardzo prestiżowym, pięknie wydanym zbiorze biografii i reprodukcji dzieł najwybitniejszych artystek z całego świata od najdawniejszych czasów, zatytułowanym "Women in art". Czy akceptuje Pani podział malarstwa na męskie i kobiece? Pani malarstwo - jak twierdzi Joanna Guze – nie ma nic wspólnego z malarstwem kobiecym, podobnie jak poezja Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej nie ma nic wspólnego z poezją kobiecą. Podziela Pani tę opinię?
   - Jest to opinia bardzo osobista. Ktoś inny może powiedzieć, że jest to malarstwo wybitnie kobiece. Ja nie chciałabym udawać, że nie jestem kobietą, zwłaszcza że lubią zarówno malarstwo kobiece, jak
   i męskie, jeżeli jest to prawdziwe malarstwo.
   
    Tadeusz Kucharski