Żeby pozostać wiernym własnym przeczuciom, lękom i nadziejom, żeby sprostać im artystycznie a zarazem wszelką „artystyczność” zawiesić na kołku (sama przyjdzie jeśli zechce i jak będzie trzeba) potrzebne jest „wiem”. Potrzebne jest „umiem”. Ale jeszcze bardziej potrzebny jest bunt. Niezgoda na siebie w ramkach wyuczonych sposobów.
GRAŻYNA ZARZECKA dobywa swoje malarskie znaki z arcyosobistych rozstrzygnięć i doświadczeń. Wsłuchuje się w piękne i okrutne pejzaże i uliczne bajki. Wpatruje w okienne podteksty i „dziwną własność braku” (gdy zabraknie kogoś lub czegoś).
Więc wszystko tutaj rozgrywa się pomiędzy. Wypielęgnowany szczegół, wyrazisty kontur, a obok jakby porzucony wątek, niedokończony zarys, zamglony powidok. Niedopowiedzenia. Zarzecka nigdy jednak sentymentalnie nie „upoetycznia” obrazu. Cały czas czujemy napięcie tej metafory, jakąś wewnętrzną pewność i konieczność w tasowaniu „poprawnej” kolejności: rozwiązań, czasów, skojarzeń.
Zaiste niezwykłe, bardzo dziwne i bardzo piękne połączenie czułości i… szorstkości. Bo tak właśnie, subtelnie, a przecież hardo traktuje malarka kontur, kolor, plamę i linię w swoich obrazach. Więc śni się ta inna bajka, trochę miłoszowa, trochę wojaczkowa, najsilniej z pewnością Zarzecka…Wybrzmiewa smutno, ale nigdy łzawo. Podnosi głos żeby natychmiast go ściszyć. Bo już nic więcej…. Już wszystko.
Maciej Szczawiński