Znikomość chwili i ulotność wrażeń stanowią jedną z przyczyn zajmowania się sztuką. Z tej właśnie przyczyny, by zatrzymać w kadrze to co wydaje się niepowtarzalne, bierzemy do ręki aparat fotograficzny. Bo z braku umiejętności, którą posiada artysta nie próbujemy tej chwili przedstawić narzędziem tak, jak przeżywamy ją w sobie. Aparat w rękach przeciętnie uwrażliwionego człowieka stanowi rodzaj protezy.
Ulotność jednak nadal nosimy w sobie. Pozostaje w nas chwila, która w miarę upływu czasu blednie jak obraz zapisany na kliszy, coraz to bardziej wyblakły zanim zupełnie nie zapadnie się w niepamięć.
Czy sztuka lepiej radzi sobie z przemijaniem. Zawsze to jednak zapis wewnętrznego doświadczenia, przenoszony poprzez rękę na coś, co można by nazwać ekranem duszy: papier, płótno. Artysta ma świadomość, czasami tragiczną, bo wie, że jeśli to wewnętrzne doświadczenie jest warte utrwalenia, to już nie będzie to jego troską lecz troską konserwatora i historyka sztuki, by przeżycie artysty tak utrwalać, by mogły w nim uczestniczyć także przyszłe pokolenia. Renata Bonczar jako autorka cykli malarskich, o których pisze Jerzy Duda Gracz, że są wynikiem dyskursu malarskiego, gdzie jeden obraz ewokuje kolejny, opracowała cykl, który opatruje tytułem „Papierowe miasta". Autorka, która wcześniej szukała tematów w zaginionych cywilizacjach, przedstawiając historyczne miasta pochłonięte przez dżunglę i destrukcję czasu, za obiekt swoich nowych odniesień przyjmuje absolutną imaginację. Tych miast, papierowych nigdy nie było. Artystka modelowała wprawdzie papierowe formy, które pozwalały na lepsze funkcjonowanie wyobraźni plastycznej. Od początku jednak nosiła w sobie uświadomione doświadczenie, które przed nami czasami tylko się pojawia: albo jako krótkotrwałe olśnienie pięknem, albo w formie nagłego doświadczenia tragicznej nieuchronności. Renata Bonczar, patrząc dzisiaj na nietrwałe konstrukcje górnośląskich osiedli mieszkaniowych nie musiała by konstruować swoich papierowych modeli, by przywołać ową znikomość, którą łączymy z ludzkimi materialnymi konstrukcjami. Nie musiała by także modelować ulotności, która bardziej wydaje się pięknem duchowym, eterycznym. Jej życie bowiem wydaje się osadzone w takich realiach, że chciałoby się powiedzieć: „chwilo trwaj!". To imaginacja artystki, jej wewnętrzna dążność do lapidarnych sformułowań - bo tak pojmuję jej malarstwo - powodują, że to co za chwilę ma spłonąć, jak kartka papieru, przez moment, jarzy się zdumiewająco różnorodnym blaskiem. Renata Bonczar nie ożywia swoich miast jednostkowymi bytami. Miasta te są tworem ludzkim, lecz ludzi tam nie ma. Lapidarność wypowiedzi artystycznej polega właśnie na tym, że jej miasta stanowią ślad po człowieku. Nie są to jednak miasta kopalne. Być może jest w tym malarstwie jakaś synteza podróży artystki do zamieszkałych zakątków Europy. Zaznaczmy: zamieszkałych, a może właśnie dopiero co opuszczonych przez ludzi, skutkiem jakiegoś przełomowego wydarzenia. Każda z realizacji cyklu posiada własną dynamikę, wynikającą z kompozycji i kolorystyki obrazu. Każda też płonie własną temperaturą. Jest to temperatura, którą naznaczone jest każde ludzkie dzieło. Pisał o tym Stanisław Wyspiański w swoim dramacie „Meleager" następująco:
"Każde włókno z osobna dowiaduje się o swym istnieniu i ginie zżarte gorącem jadu płomiennego".
Z miłości do wszystkich pędów życia, co zanikają gdzieś w mgłach, powstały te obrazy.
Ks. Henryk Pyka