O twórczości Renaty Bonczar nie powinienem pisać przynajmniej z trzech powodów: jest moją byłą studentką, aktualną sąsiadką, nie podzielam jej punktu widzenia na sztukę.
Jest jeszcze czwarty powód, ten mianowicie, że im dłużej człowiek żyje tym częściej wątpi i mimo zdobytej wiedzy praktycznej staje się coraz mniej pewny swego, a przez to coraz bardziej uparty, arbitralny i ortodoksyjny. Jeśli dodatkowo próbuje dzielić się z innymi skarbnicą swoich życiowych mądrości, ryzykuje miano zrzędy i nudziarza.
Przekonała mnie przez te lata, że nie tylko wykonuje zawód, lecz maluje bo musi, czyli z pasją i obsesyjnie. Nie znajduję w jej malarstwie odpowiedzi na uniwersalne pytania dotyczące problemów tryumfu życia nad śmiercią lub odwrotnie; nie jestem nawet pewien czyje stawia. Pewien jestem za to konstatacji faktów z którymi ona nie polemizuje, lecz próbuje znaleźć właściwą formę dla wyrażenia swoich emocji wobec ich istnienia.
Wydaje mi się również, że Renata każdy obraz traktuje jako etap przejściowy, jak początek następnego obrazu, który powstanie dzięki poprzedniemu i w ten sposób dokona się zapis jej osobistego udziału w upływie czasu.
To jest takie powiedziałbym, malowanie zgodne z logiką Natury; z rytmem życia, przemijania i śmierci. Ziarno-korzeń-kwiat-owoc-ziarno. Wiosna-lato-jesień-zima-wiosna. Zaryzykuję w związku z tym uwagę, że malarstwo Renaty jest biologiczne. Nie ze względu na to co "przedstawia", lecz w jaki sposób powstaje; że za każdym razem jest cząstką autorki, nie jest dziełem obok którego stoi, ale właśnie cząstką, którą ona z siebie daje. (Powinienem nawet powiedzieć: rodzi, tak byłoby precyzyjniej, ale jednocześnie zbyt grafomańsko i niezbyt elegancko).
Obrazy Renaty oprócz swej biologiczności są również w najzwyklejszym, ludzkim wymiarze, obrazami tęsknoty za tym co jest, lecz odchodzi. Są malarską próbą wyrażenia niemożliwego, czyli tego co bezpowrotne choć jeszcze obecne. Są uzewnętrznieniem niepokojów i szukania światła w ciemności, ciepła w przestrzeni, czy samej siebie w smutku i radości.
Jest coś jeszcze za czym, jak sądzę, Renata tęskni, czego się lęka, czego szuka i ku czemu, Bogu dzięki zmierza.
Spójrzmy na obrazy. Mimo konsekwencji, mimo, że jeden obraz rodził następne, upływające lata odciskały się na nich dzień po dniu swoimi znakami. Pierwsze prace mające "korzenie" i rodowód w naturze (ogień, woda, kamień, jajo, fallus, etc) były odchodzeniem od źródła, czyli obrazami nie przedstawiającymi.
Były znakiem rozpoznawczym Renaty sytuującym jej malarstwo w obszarze abstrakcji nie geometrycznej lub ekspresyjnej, jak kto woli. Z upływem czasu powstały przedziwne "krajobrazy" duszy i "pejzaże" wyobraźni. Pojawił się, wspomniany już problem przemijania, tajemnicze przeszkody, dramaty z pozorami spokoju lub pewności siebie, napięcia, osaczenia i coraz częstsze próby wyrażenia tego czego wyrazić nie sposób, bo jest nieuchwytnym złudzeniem.
Lecz jeśli porządnie przeanalizować te obrazy nie trudno dostrzec, że to co rzekomo nie możliwe coraz częściej układało się w zupełnie prawdopodobną, nie wyimaginowaną rzeczywistość.
Jeszcze rzeczywistość "duszy", jeszcze "wyobraźni", ale przecież bez udawania, tam widać zarysy horyzontów, nieboskłonów i Ziemi.
W ostatnim okresie ta tendencja się nasiliła, czego dowodzą np. takie cykle, jak: "W poszukiwaniu zaginionych miejsc, czasów i miast" malowanych wręcz ze wskazaniem lokalizacji: Prilep, Benaresl.
Renata coraz częściej, jak sądzę, rezygnuje z możliwości warsztatowych i uroków pikturalnych swojego malarstwa, najwyraźniej tęskniąc za tym co istniejące, fizyczne, realne. (I kto wie, może, nawet, kiedyś, w przyszłości-figuratywne?).
Podejmuje coraz częstsze próby materializowania owych tęsknot na obrazie. Wyłaniają się coraz realniej, jak wykopaliska: domy, pałace, wieże; odsłaniają pejzaże z jeziorami, morzem, zarysem drzew (albo żagli?), rozsuwają się "purpurowe bramy" za którymi na pewno widać dobrze znaną, rodzinną ltakę. A więc powroty, proszę Państwa. Po prostu kto dojrzewa, ten powraca. Sama autorka tak o tym mówi: "(...) Wracam do sytuacji i miejsc, które dają mi energię, które są moją inspiracją".
Czy tylko? Mam wrażenie, że po 20 latach Renata Bonczar podejmuje ryzyko konsekwentnego, ale jednak, rozwodu w tym, co było jej znakiem identyfikacyjnym. Nie jest to żadne zatrzymanie się, zawrócenie, regres, ślepa uliczka. To świadectwo rozwoju i odwagi. Historia sztuki, również polskiej, zna wiele takich przypadków np. u J. Lebensteina. Wczesne, geometryczne, niezgrabne i płaskie "figury osiowe" z upływem lat zmieniają się w klasyczne, urzekające maestrią i finezją wyrazu, Bestiarium.
Nie zamierzam dokonywać jakościowej oceny tej metamorfozy, gdyż jak wspomniałem wyżej byłem belfrem Renaty, ale dawno i moje opinie dzisiaj nie mają żadnego znaczenia. Nie mogę jednak powstrzymać się od wyrażenia satysfakcji i radości, że mój sceptycyzm topnieje, kiedy widzę dojrzewanie, czyli powrót do źródeł tym cenniejszy, że dokonany drogą daleką i okrężną.
Pozostaje mi już tylko, nim zamknę usta i drzwi, wyrazić wiarę w dalszy rozwój sztuki Renaty Bonczar, bo chociaż stuknęło jej 20 wiosen, jest wciąż młoda.
Jerzy Duda-Gracz